poniedziałek, 23 lutego 2015

"Między Słowami" czyli samotność w tłumie.


Każdy ma gorsze dni w swoim życiu. Dni,w których człowiek jest przytłoczony i odczuwa wszystko trzy razy bardziej, Taki dzień nastał dziś dla mnie. Dzień w którym moja samotność przytłacza mnie jak nigdy i mam ochotę witać się z ludźmi słowami Kurta Cobaina "Nienawidzę siebie i chcę umrzeć". Do tego cierpię na niemoc twórczą (Zacząłem pisać o 18,jest 22 a ja jestem dopiero na wstępie). Jednak przyświeca mi myśl,że zawsze może być gorzej więc trzeba się podnieść i żyć dalej. Dlatego kończę już wątek użalania się i rozpoczynam kolejne spotkania z kinem wszelakim.

Zapewne większości ludzi nazwisko Coppola kojarzy się z Francisem Fordem Coppolą,twórcą takich przełomowych dzieł jak "Czas Apokalipsy" lub "Ojciec Chrzestny" a także wielu innych. Jednak kinematografia wydaje się być zapisana w genach w rodzie Coppolów,ponieważ bratankiem reżysera jest najwspanialszy aktor i mój idol Nicolas Cage a córka Coppoli również postanowiła wziąć się za reżyserkę. Jako,że nazwisko zobowiązuje Sofia Coppola stworzyła kilka dobrych filmów,z których jednak najbardziej znanym jest wydane w 2003 roku "Między Słowami". Będąc szczerym zakochałem się w tym filmie i w świecie jaki wykreował. Wszystko wydaje się być perfekcyjne,zaczynając od aktorstwa,przez muzykę i scenografię na fabule kończąc. Podobne odczucie miałem przy oglądaniu "Grand Budapest Hotel" (Które powinno otrzymać Oscara moim zdaniem). Film otrzymał 25 nagród (W tym Oscara dla Sofii Coppoli) więc jak widać krytycy również dali się porwać temu małemu arcydziełu. Jednak czym tak naprawdę jest "Lost in Translation"? Dla niektórych jest to komedia (Ale jedna z tych mądrzejszych) a dla innych (W tym dla mnie) smutna historia o samotności i szukaniu samego siebie. Od razu mówię,że film nie kończy się happy endem więc co bardziej wrażliwi powinni przygotować chusteczki.


Dziś nie będę się rozpisywał o fabule filmu,ponieważ jest to nieco inny wpis niż pozostałe. Jednak zarys fabuły znać trzeba. Cała akcja filmu rozgrywa się w Tokio. Główne role odgrywają Bill Murray (który zawsze był moim ulubionym Pogromcom Duchów) i Scarlett Johanson (Która miała wtedy 19 lat). On jest reklamującym whisky aktorem,ona znudzoną dziewczyną dla której narzeczony nie ma czasu. Poznają się w barze,gdzie dzielą się swoimi życiowymi przeżyciami i papierosami (Chciałbym kiedyś zapalić i porozmawiać z Billem Murray'em o życiu,ze Scarlett Johanson w sumie też). Zaprzyjaźniają się,Charlotte wprowadza Boba (Tak nazywają się ich postacie) w grono swoich tokijskich znajomych,spędzają razem czas i uczą Billa Murraya cieszyć się życiem.
Mimo,że widocznie postacie zżynają się ze sobą nie jest to typowe love story (Przynajmniej dla mnie ). Być może dlatego,że postacie dzieli dość spora różnica wieku i przypomina to raczej relację ojciec-córka,niczym Leon Zawodowiec i Natalie Portman albo Joel i Ellie z "The Last of Us"


Tyle o fabule,ponieważ to kolejny film który każdy powinien doświadczyć samemu. Odpowiedzmy sobie na pytanie,dlaczego tak bardzo spodobał mi się ten obraz. Po pierwsze,jestem wielkim fanem Billa Murraya i całej jego twórczości,po drugie,film świetnie oddaje atmosferę i klimat Tokio z salonami gier i maszynami do karaoke na ulicach,jednak po trzecie i najważniejsze,jest to historia uniwersalna,historia w której można przywiązać się do bohaterów,ponieważ każdy z nas czuł się kiedyś tak jak oni. Będąc w nowym miejscu zamieszkania lub siedział sam przy hotelowym barze na wakacjach.

Jak widać,dzisiejszy wpis jest nieco inny niż poprzednie. Być może jest bardziej chaotyczny i mniej składny,więc mogą znaleźć się w nim błędy merytoryczne lub stylistyczne. Dziś jednak nie jestem w stanie pisać w normalny sposób,jutro wszystko powinno wrócić do normy i zajmiemy się "The Social Network" Davida Finchera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz