sobota, 28 lutego 2015
"The Social Network" czyli odtrutka po Greyu.
"50 Twarzy Greya" to film zły. Film tak zły,że na parę dni postanowiłem odpocząć od bloga (Tak naprawdę przygotowywałem mowę na debatę (I tak przegraliśmy) i zapijałem smutki po owej przegranej. I w międzyczasie grałem w różne produkcje po to,żeby je opisać) ale teraz wracam. "The Social Network" wisiało nade mną od dłuższego czasu więc w końcu musiałem się zmierzyć z kolejnym dziełem Finchera. Dziełem nie tak rewolucyjnym jak "Fight Club" czy "Zaginiona Dziewczyna" ale na pewno solidnie wykonanym i kontrowersyjnym. Ponieważ to historia o najmłodszym miliarderze świata.
Zapewne każdy z nas ma konto na Facebooku. Papież ma konto na Facebooku (I Twitterze też),Obama ma konto na Facebooku,ja mam konto na Facebooku. Ten portal stał się fenomenem,którego czasami sam nie rozumiem. Twarzoksiążka to miejsce pełne spamerów,dzieci i pustych ludzi szukających atencji. Ale mam na nim konto od 2010 i nie zamierzam go usuwać. Wiem,że służy inwigilacji i zapewne FBI wie,że codziennie rano piję kawę i jem kanapki z serem. Ale nie przeszkadza mi to,bo mogę należeć do masy grup i rozmawiać z ludźmi,których zapewne nie zobaczę na oczy nigdy w życiu, I oglądać zdjęcia z wakacji,które wrzucili moi znajomi.
Mark Zuckerberg to w moim mniemaniu geniusz, Nie tyle informatyczny ale to strategiczny. Nie ukończył studiów,ponieważ został wydalony z Harvardu. Nie przeszkodziło mu to w zarobieniu bajońskich sum. Podobno pierwszy milion trzeba ukraść,Zuckerberg wie o tym najlepiej. A wszystko zaczęło się od tego,że paru znajomych postanowiło stworzyć serwis porównujący koleżanki ze studiów. Dzięki włamaniu do uniwersyteckiej bazy danych Zuckerberg (W tej roli Jesse Eisenberg,którego nie da się nie lubić) i jego przyjaciele wykradają profile wszystkich dziewcząt z campusu i tworzą serwis,który porównuje ich twarze pytając o to,która z nich jest atrakcyjniejsza. Serwis nazywa się "Facemash" i jak nietrudno się domyślić stał się podwaliną pod teraźniejszego internetowego giganta. Portal wywołuje oczywiście kontrowersje oraz przysparza twórcy masę problemów.
Nie będę mówił więcej o fabule,ponieważ mimo,że oparta na faktach wciąż potrafi zaskoczyć (A może to właśnie dzięki faktom). Zresztą mówimy o filmie Finchera a on złych filmów nie robi. Wszystko w nim gra i jeśli powiedzmy,że jakiś przedmiot leży ledwo widoczny na trzecim planie to właśnie on ma tam leżeć i na pewno ma jakiś cel. Aktorzy dają z siebie wszystko jednak dwójka moich faworytów to Eisenberg i Andrew Garfield,który zagrał o wiele lepiej niż w nowym Spider-Manie,który delikatnie mówiąc nie był najlepszy. Jednak poza główną dwójką błyszczą Justin Timberlake (Przystojny jak zawsze) i Brenda Song (Zagrała lepiej niż w większości filmów w których brała udział,aż dziw bierze,że zaczynała w disneyowskich serialikach). Plus,Radiohead robi swoje,a oryginalny soundtrack też nie jest najgorszy. Film świetnie przelata wątki dramatyczne z komediowymi,rodem z komedii pokroju "American Pie" przez co nie nudzi się i pozwala lepiej zrozumieć historię. Zresztą "The Social Network" zostało sparodiowane w jednym odcinku Simpsonów w którym Lisa stworzyła portal społecznościowy dla swoich rówieśników,jednak pomysł był tak dobry,że dorośli również zaczęli z niego korzystać co doprowadziło do anarchii w całym Springfield. Sam Facebook również pojawił się w kilku innych odcinkach a Mark Zuckerberg wystąpił w serialu gościnnie.
"The Social Network" to bardzo dobry film. Nie gloryfikuje postaci Zuckerberga a wręcz przeciwnie,przedstawia go jako złodzieja i takiego trochę ciamajdę (Ale z dobrym sercem,przynajmniej na początku). Genialny soundtrack,świetna praca kamery,wyraziste aktorstwo i fabuła najwyższej klasy sprawiają,że ciężko przejść obok kolejnego majstersztyku Finchera obojętnie. Plus,jeśli chcecie mnie zaobserwować lub napisać na Facebooku,followować na Twitterze lub pooglądać mój niezbyt wyjściowy ryj na Instagramie użyjcie przycisków obok.
środa, 25 lutego 2015
Wyruszam z motyką na Słońce,czyli "50 Twarzy Greya"
Wiem,miało być "The Social Network",nie dotrzymuję obietnic i w ogóle. Ale spokojnie,dziełem Finchera zajmiemy się już niedługo. Szczerze mówiąc,miałem już gotowy zarys wpisu o historii twórcy Facebooka jednak napatoczył się ten cholerny Grey o którym jest teraz głośno. Więc stwierdziłem,że i ja podepnę się do hype'u i może coś na tym ugram. Jednym zdaniem,myślałem dokładnie tak jak twórcy tego "dzieła". A przy okazji to będzie pierwszy wpis o filmie,który mi się NIE podobał. Tak więc zapnijcie pasy,zwiążcie swoje partnerki/swoich partnerów i przywdziejcie drogie garnitury,wchodzimy w świat "50 Twarzy Kisiela"
Plakaty to jedna z lepszych części filmu
Nie rozumiem fenomenu tej książki. Może dlatego,że nie mam dziewczyny? Albo dlatego,że klimaty BDSM niezbyt mnie kręcą? Albo może dlatego,że nie jestem targetem dla którego E.L James kierowała swoje magnum opus? Bo kierowała je zapewne do samotnych,napalonych dziewczyn,które słuchają One Direction,"jarają" się YouTuberami pokroju Reziego i czytają "Zniszcz Ten Dziennik". Albo do gospodyń domowych znudzonych swoim życiem seksualnym? Podsumowując,"50 Twarzy Greya" świetnie wpisuje się w kanon Harlequinów popularnych w latach 70-tych ubiegłego wieku.
Przyznaję się bez bicia,książki nie przeczytałem całej. Ale film obejrzałem cały,od początku do napisów końcowych. Prawie zasnąłem i wysypałem trochę popcornu,który przygotowałem żeby się nie zanudzić. Zrobiłem sobie przerwę żeby obejrzeć jeden odcinek Zagrajmy w Heroes III HD ale wróciłem do Czerwonego Pokoju Bólu (Oglądającego). Cytując klasyka "ten film niemal doprowadził mnie do stanu gdy leżałem na ziemi i ubijałem schabowe gołymi rekami" ale dałem radę. Być może jestem ograniczony umysłowo i nie rozumiem standardów dzisiejszego kina ale wolę oglądać wszystkie trzy części "Władcy Pierścieni" w wersji reżyserskiej. A "Greya" też są trzy części. Mam nadzieję,że nikt nie zrobi wersji reżyserskiej "Nowego Oblicza Greya" i "W sumie nie obchodzi mnie czego Greya".
Zanim jednak festiwal narzekania na wszystko rozkręci się na dobre,powiem o trzech rzeczach które mi się w filmie podobały (Albo nie przeszkadzały). Po pierwsze,warstwa techniczna. Od strony technicznej ciężko cokolwiek filmowi zarzucić. Kamera pracuje całkiem znośnie (Oczywiście sceny zbliżenia płciowego są odpowiednio ocenzurowane),plenery nie są najgorsze i śmiało można stwierdzić,że ludzie odpowiedzialni za scenografię przyłożyli się do wykonania powierzonych im zadań. Po drugie,cover piosenki Beyoncé. Nie lubię jej. Nie lubię żadnej jej piosenki,nie lubię skandali w których bierze udział,nie lubię jej męża a jej perfumy są za drogie i zbyt słodkie. Nie lubię "Crazy in love" i teledysku,który niszczy historię Bonny i Clyde'a. Ale ten cover jest znośny. Nawet bardzo znośny. Nawet mi się podobał. Trochę. No dobra,podobał mi się,jest stonowany i idealny do tematyki filmu. Zdecydowanie jest to najlepsza z piosenek wykorzystanych w filmie,ponieważ reszta to typowe popowe badziewie stworzone stricte pod stacje muzyczne. I trzecia rzecz,którą "50 Twarzy" się broni to to,że Emma Watson w końcu w nim NIE zagrała. Byłby to gwóźdź do trumny w jej karierze. Tak więc to były trzy rzeczy którymi "Grey" się broni. A teraz wracamy do narzekania.
Pierwsze co leży i prosi o dobicie to para głównych bohaterów. Christian Grey i Anastasia Steele to jedna z najbardziej tępych i najpłytszych par w historii kina. Cholerni Mike i Mallory Knox z "Urodzonych Morderców" byli lepszym filmowym duetem,czuć było pomiędzy nimi chemię. A zostali wybraną "Najmniej romantyczną parą w historii kina" więc coś musi być na rzeczy. Co mozna o nich powiedzieć? Grey jest bogaty,przystojny (Choć Sherly uważa inaczej,tak w ogóle zapraszam do poczytania jej opinii na temat ekscesów Christiana Greya http://urocza-sherly.blogspot.com/) a Anastasia...po prostu jest,wiadomo,że jest studentką literatury,dba o swoje dziewictwo i jest głupia jak stado baranów. Poznają się na ulicy i oczywiście magnetyczny wzrok Greya nie daje biednej dziewczynie spokoju. Tak więc spotykają się coraz częściej,co prowadzi do sceny,która w ostatnich czasach zawładnęła polską meme-sferą. Sceny w której Christian Grey opowiada o swoich niecodziennych przyzwyczajeniach. Jako,że jeden obraz wyraża więcej niż 50 słów (he he) to pozostawię to po prostu tutaj:
Same sceny BDSM,które podobno "Zrewolucjonizowały życie łóżkowe Amerykanów" w filmie wypadają cienko. Jakieś delikatne klapsy,wiązanie,używanie kostek lodu ale wszystko w kategorii "wciąż dla nastolatków" (Idąc tropem gier "PEGI 16") Tak więc niczego specjalnego się nie można spodziewać. Oprócz paru scen z piersiami Dakoty Johnson (Które jakoś bardzo imponujące też nie są)
Kończąc moją tyradę,"50 Twarzy Greya" to film zły. I to nie tak zły,że aż dobry (Jak "The Room" albo jakikolwiek nowy film z Nicolasem Cage'm). To film wyjątkowo nudny,płytki i szary jak moje życie. Miało być szokująco,nie było. Miało być seksownie,nie było. Miało zarobić,zarobiło. Tak więc na zakończenie wypada mieć tylko nadzieję,że przy kręceniu drugiej części albo zmieni się reżyser albo nastawienie producentów. Zresztą czego spodziewać się po książce,która powstała na podstawie fanficka ze "Zmierzchu"? A teraz pora na "Jak na Greya zareagował internet part 2"
poniedziałek, 23 lutego 2015
"Między Słowami" czyli samotność w tłumie.
Każdy ma gorsze dni w swoim życiu. Dni,w których człowiek jest przytłoczony i odczuwa wszystko trzy razy bardziej, Taki dzień nastał dziś dla mnie. Dzień w którym moja samotność przytłacza mnie jak nigdy i mam ochotę witać się z ludźmi słowami Kurta Cobaina "Nienawidzę siebie i chcę umrzeć". Do tego cierpię na niemoc twórczą (Zacząłem pisać o 18,jest 22 a ja jestem dopiero na wstępie). Jednak przyświeca mi myśl,że zawsze może być gorzej więc trzeba się podnieść i żyć dalej. Dlatego kończę już wątek użalania się i rozpoczynam kolejne spotkania z kinem wszelakim.
Zapewne większości ludzi nazwisko Coppola kojarzy się z Francisem Fordem Coppolą,twórcą takich przełomowych dzieł jak "Czas Apokalipsy" lub "Ojciec Chrzestny" a także wielu innych. Jednak kinematografia wydaje się być zapisana w genach w rodzie Coppolów,ponieważ bratankiem reżysera jest najwspanialszy aktor i mój idol Nicolas Cage a córka Coppoli również postanowiła wziąć się za reżyserkę. Jako,że nazwisko zobowiązuje Sofia Coppola stworzyła kilka dobrych filmów,z których jednak najbardziej znanym jest wydane w 2003 roku "Między Słowami". Będąc szczerym zakochałem się w tym filmie i w świecie jaki wykreował. Wszystko wydaje się być perfekcyjne,zaczynając od aktorstwa,przez muzykę i scenografię na fabule kończąc. Podobne odczucie miałem przy oglądaniu "Grand Budapest Hotel" (Które powinno otrzymać Oscara moim zdaniem). Film otrzymał 25 nagród (W tym Oscara dla Sofii Coppoli) więc jak widać krytycy również dali się porwać temu małemu arcydziełu. Jednak czym tak naprawdę jest "Lost in Translation"? Dla niektórych jest to komedia (Ale jedna z tych mądrzejszych) a dla innych (W tym dla mnie) smutna historia o samotności i szukaniu samego siebie. Od razu mówię,że film nie kończy się happy endem więc co bardziej wrażliwi powinni przygotować chusteczki.
Dziś nie będę się rozpisywał o fabule filmu,ponieważ jest to nieco inny wpis niż pozostałe. Jednak zarys fabuły znać trzeba. Cała akcja filmu rozgrywa się w Tokio. Główne role odgrywają Bill Murray (który zawsze był moim ulubionym Pogromcom Duchów) i Scarlett Johanson (Która miała wtedy 19 lat). On jest reklamującym whisky aktorem,ona znudzoną dziewczyną dla której narzeczony nie ma czasu. Poznają się w barze,gdzie dzielą się swoimi życiowymi przeżyciami i papierosami (Chciałbym kiedyś zapalić i porozmawiać z Billem Murray'em o życiu,ze Scarlett Johanson w sumie też). Zaprzyjaźniają się,Charlotte wprowadza Boba (Tak nazywają się ich postacie) w grono swoich tokijskich znajomych,spędzają razem czas i uczą Billa Murraya cieszyć się życiem.
Mimo,że widocznie postacie zżynają się ze sobą nie jest to typowe love story (Przynajmniej dla mnie ). Być może dlatego,że postacie dzieli dość spora różnica wieku i przypomina to raczej relację ojciec-córka,niczym Leon Zawodowiec i Natalie Portman albo Joel i Ellie z "The Last of Us"
Tyle o fabule,ponieważ to kolejny film który każdy powinien doświadczyć samemu. Odpowiedzmy sobie na pytanie,dlaczego tak bardzo spodobał mi się ten obraz. Po pierwsze,jestem wielkim fanem Billa Murraya i całej jego twórczości,po drugie,film świetnie oddaje atmosferę i klimat Tokio z salonami gier i maszynami do karaoke na ulicach,jednak po trzecie i najważniejsze,jest to historia uniwersalna,historia w której można przywiązać się do bohaterów,ponieważ każdy z nas czuł się kiedyś tak jak oni. Będąc w nowym miejscu zamieszkania lub siedział sam przy hotelowym barze na wakacjach.
Jak widać,dzisiejszy wpis jest nieco inny niż poprzednie. Być może jest bardziej chaotyczny i mniej składny,więc mogą znaleźć się w nim błędy merytoryczne lub stylistyczne. Dziś jednak nie jestem w stanie pisać w normalny sposób,jutro wszystko powinno wrócić do normy i zajmiemy się "The Social Network" Davida Finchera.
niedziela, 22 lutego 2015
"Urodzeni Mordercy" czyli miłość aż po grób.
Telewizja nas ogłupia. Media nas ogłupiają. To wie chyba każdy. Telewizja tworzy masę uzależnionych od reality show i telezakupów bezmózgich istot. Gazety również karmią nas polityczną papką i niepotrzebnymi nikomu informacjami pokroju "Trzeciego dziecka Kasi Cichopek z bratem szwagra Kuby Wojewódzkiego". Internet ogłupia ludzi każąc im oglądać filmy z kotami i czytać głupawe blogi o filmach (he he). Ogłupianie ludzi to jedno,gorsze jest to,że media stały się w dzisiejszych czasach niebezpieczną bronią. To media tworzą bohaterów i to właśnie przez media Charles Manson,Ted Bundy czy Anders Breivik byli lub są na ustach milionów. Śmiało powiedzieć można,że współcześni mordercy zyskują status podobny gwiazdom rocka wzbudzając strach ale też zaciekawienie ich mroczną stroną umysłu. Po tym przydługim wstępie przejdźmy jednak do dzisiejszego filmu (który w mojej osobistej liście najlepszych filmów jakie widziałem zajmuje wysokie miejsce) i zobaczmy jak z tematem mediów rozprawił się Olivier Stone (Co ciekawe Stone nakręcił "Natural Born Killers" na podstawie scenariusza Quentina Tarantino,jednak zaszło w nim tyle zmian,że mistrz kina pulpowego pojawia się jako "Twórca opowieści" (Story by Quentin Tarantino) a nie scenariusza jako takiego).

Film miał premierę w roku 1994 i od razu wzbudził masę kontrowersji. Zarzucano mu między innymi propagowanie przemocy i gloryfikowanie morderców a także oczernianie mediów. Jednak o co tak naprawdę tyle szumu? Dość powiedzieć,że jako jedną z pierwszych scen widzimy masakrę w jednym z przydrożnych barów autostrady 666 (co jest oczywistą parodią słynnej na cały świat autostrady 66) rodem z kina Roberta Rodrigueza czy wspomnianego wyżej Tarantino. Masakra jak to masakra rozpoczyna się niewinnie. Poznajemy dwójkę naszych bohaterów,Mike'a i Mallory Knoxów (Woody Harrelson i Juliette Lewis),którzy postanowili odpocząć i zjeść trochę cytrynowego ciasta. Mallory rozpoczyna nieco opętany taniec w rytm ballady Leonarda Cohena co nie umyka uwadze pozostałych gości (bądź co bądź Mallory jest całkiem ładna,przynajmniej w tamtym momencie) jednak coś idzie nie tak,Cohen zamienia się w Nine Inch Nails i wracamy do punktu wyjścia. Mallory i Mike nie mordują jednak z żadnego konkretnego powodu. Nie słyszą głosów głowie,nie muszą zaspokoić żądzy krwi ani nie uspokaja to ich wewnętrznie. Mordują ot tak,dla rozgłosu i czystej przyjemności. Zawsze zostawiają jednego świadka żeby opowiedział policjantom co się stało i kto urządził rzeź. I tak nasza para staje się światowym fenomenem,ludzie kupują koszulki z ich wizerunkiem,zostają nazwani współczesnymi Bonnie i Clydem,magazyn "Time" uznaje ich za najbardziej wpływową parę XX wieku a telewizja tworzy o nich programy. Będąc w temacie telewizji warto dodać,że naszą parą interesuje się też reporter telewizyjny Wayne Gale (Robert Downey Jr),który (daję słowo,już wtedy przygotowywał się do roli Tony'ego Starka) prowadzący program o najsłynniejszych amerykańskich mordercach. Jeżdżąc tropem Mike'a i Mallory Wayne przeprowadza wywiady ze świadkami i policjantami nakręcając spiralę hype'u i tworząc z naszych antybohaterów idoli. Jednak każdego dopada sprawiedliwość i para wpada w ręce policji trafiając do jednego z najcięższych więzień USA gdzie oczekują na karę śmierci. Więzienie zarządzane jest przez antypatycznego i odrzucającego naczelnika Dwighta McCluskiego (Tommy Lee Jones który wie jak zagrać postać której za cholerę nie da się polubić),który będąc człowiekiem rządnym chwały i rozgłosu zgadza się aby Gale przeprowadził wywiad z Mikiem. Wywiad na żywo,który emitowany będzie na całym świecie.
Sama rozmowa tej dwójki jest dla mnie kwintesencją całego filmu. Pokazując bezsensowność mediów,idee które są ponad wszystko,motywy jakimi kierowali się nasi zabójcy i to,jakie miejsce zajmuje w tym wszystkim miłość. Dochodzi nawet do tego,że więźniowie podjudzeni wywiadem rozpoczynają bunt,który prędko ogarnia całą placówkę dając bohaterom możliwość ucieczki.
Więcej o fabule mówić nie będę,ponieważ jest to (moim zdaniem) dzieło,które każdy powinien zobaczyć i wyciągnąć z niego jakieś wnioski.
Było o fabule więc teraz trochę o warstwie technicznej. Film wykonany jest w teledyskowej formie,szybka praca kamery,przeskoki akcji i spora ilość piosenek w tle są cechą charakterystyczną "Natural Born Killers". Pojawia się też (uwielbiana przeze mnie) mieszanka animacji ze zwykłym filmem,przez co całość tworzy obraz mocno niepokojący i fascynujący zarazem. Co do muzyki oprócz wspomnianego wcześniej Cohena i NIN pojawia się też Dr Dre,Rage Against the Machine czy Bob Dylan. Muzyka również dobrana jest odpowiednio i nie przeszkadza (Co u mnie jest rzadkim zjawiskiem,gdyż niezbyt lubię piosenki niezwiązane z fabułą w miejscach innych niż intro/napisy końcowe)
Film przedstawia bohaterów tak,że nie sposób nie lubić Mallory i Mike'a mimo wszystkich zbrodni które popełnili. Widząc resztę filmowego świata (Z ohydnym naczelnikiem i pazernym reporterem na czele) nasza dwójka staje się bohaterami pozytywnymi,którzy pomimo wszystkiego kochają się i pokazują to na każdym kroku. Jeśli oglądając ten film,lub czytając moje wypociny poczuliście sympatię do Knoxów gratuluję,zostaliście zmanipulowani. Ja również. I ludzie którzy wybrali "Urodzonych Morderców" najlepszym filmem lat 90-tych zapewne też. A masa ludzi którzy zainspirowani filmem zaczęli zabijać (Sprawcy słynnej strzelaniny w Columbinie podobno nazwali swoją akcję "NBK") nie zrozumieli przekazu i dali mediom kolejną pożywkę Inną sprawą jest to,że media poprzez nagłaśnianiem tych wszystkich akcji i zrzucaniem winy na filmy oraz gry komputerowe pokazały jak prawdziwy jest ten film. Wy jednak nikogo nie zabijajcie i nie dajcie się ogłupić telewizji,nawet jeśli prezenterem jest Robert Downey Jr.
piątek, 20 lutego 2015
"Gnijąca Panna Młoda" czyli coś luźniejszego na piątek
Tim Burton to reżyser specyficzny. Śmiem twierdzić,że nie ma drugiego tak wizjonerskiego gościa jak on. Co prawda w ostatnich czasach rozmienia się nieco na drobne (reinkarnacja "Alicji w Krainie Czarów" była średnia) ale miewa też przebłyski dawnego geniuszu ("Frankenweenie" czy ostatnie "Wielkie Oczy"). Jednak powróćmy do czasów kiedy twórca dwóch pierwszych Batmanów słynął z oryginalności i gotyckiego klimatu. "Gnijąca Panna Młoda" (Corpse Bride) ujrzała światło dzienne 7 września 2005 roku. Animacja przypominała stylem "Miasteczko Halloween",bohaterami są ręcznie wykonane i wprawione w ruch za pomocą animacji poklatkowej lalki. Głosów głównym bohaterom użyczają (typowo dla Burtona) Johnny Depp i Helena Bonham-Carter,którzy jak zwykle wykonują kawał dobrej roboty. W "Corpse Bride" Burton czuje się jak ryba w wodzie,ponieważ wraca do tematyki śmierci i zaświatów ("Sok z Żuka" i wspomniane wcześniej "Miasteczko Halloween") tak więc nie ma co się martwić o wykreowaną historię.
Głównym bohaterem jest Victor Van Dort,młody człowiek,który na dniach ma się ożenić. Najpiękniejszą chwilę w życiu traktuje jednak bez większego entuzjazmu,porównując ją nawet do egzekucji. Czyli krótko mówiąc wie,że ze ślubu nigdy nic dobrego nie wychodzi. Pewnej nocy,ćwicząc słowa,które ma wypowiedzieć do swojej narzeczonej podczas ceremonii,przypadkiem zakłada obrączkę na gałąź drzewa,która okazuje się być palcem tytułowej Gnijącej Panny Młodej. Ta myśląc,że nasz bohater oświadczył się jej z radością zabiera go do zaświatów gdzie ma dojść do ślubu.
Oczywiście fabuła rozwija się wraz z trwaniem filmu,jednak punktem wyjściowym są próby powrotu Johna do świata żywych,robiąc to tak aby przy okazji nie urazić swojej drugiej narzeczonej. I zapewne po tym wszystkich co przeczytaliście "Gnijąca Panna Młoda" jawi się Wam jako przyjemna animacja z masą burtonowskiego humoru. I w pewnym sensie macie rację. Ale tylko w pewnym. Otóż fakt,humoru jest tu ogrom,i bynajmniej nie jest to humor prymitywny,w animacji ciężko się nie zakochać patrząc na całą jej płynność oraz na takie detale jak twarze bohaterów,postacie są napisane pomysłowo a aktorzy dubbingujący ich dobrani zostali perfekcyjne,jednak całemu filmowi towarzyszy pewna zaduma. Człowiek ogląda,myśli i dochodzi do wniosków,że "Gnijąca Panna Młoda" to tak naprawdę historia smutna,sam rozpoczynając ten post chciałem go skończyć parę zdań wcześniej,jednak przypomniałem sobie gdy pierwszy raz oglądałem ten film. Oglądając go z dziwną mieszanką oczarowania i smutku,naprawdę zrobiło mi się szkoda bohaterów,Johna (którego na początku uważałem za dupka) ale chyba nawet bardziej naszej nadgniłej panny w białej sukni. Jednak patrząc na to z trzeciej strony "Corpse Bride" to historia pokazująca,że miłość jest ponadczasowa i przetrwa najcięższe próby.
Oczywiście polecam ten film,jednak nie jako bajkę mającą zapchać czas młodszemu rodzeństwu lub córce. to historia dla całej rodziny,która rozśmieszy młodszych a starszych oczaruje techniką i głębią fabularną. Miałem napisać o czymś luźniejszym a wyszło ciężko jak zawsze. Taki już chyba mój los.
czwartek, 19 lutego 2015
To twoje życie i kończy się z każdą minutą,czyli "Fight Club"
Mało jest reżyserów o których wie się,że każdy ich film będzie dobry. Nie zawsze genialny,ale na pewno dobry. Można tak powiedzieć o mistrzu Kubricku,Jamesie Cameronie czy Davidzie Fincherze właśnie. Każdy jego film jest dla mnie sporym wydarzeniem,od "Se7en" przez "Fight Club" właśnie po "Gone Girl" Fincher pokazuje,że zna się na rzeczy i niczego nie spieprzy. Wychodzi mu nawet w eksperymentach pokroju "The Social Network" (Który mimo tematyki całkiem mi podszedł). I o ile poszukiwanie mordercy przez Morgana Freemana i Brada Pitta w "Siedem" są ciekawe i wciągające to jednak "Podziemny Krąg" ma specjalne miejsce w moim sercu.
Głównym bohaterem filmu jest człowiek określany po prostu jako Narrator (Edward Norton). Jest on zwykłym gościem,zżeranym przez rutynę yuppie,który mieszka w luksusowym apartamencie,kupuje meble z Ikei (Bo takie są modne) i pracuje w wielkiej korporacji. Jednym zdaniem,jest on typowym korpoludkiem jakich na całym świecie miliony. Wrzucony w wyścig szczurów bohater cierpi na bezsenność. Jedynym lekarstwem jest dla niego chodzenie na terapie dla ludzi nieuleczalnie chorych. Podczas sesji poznaje wiele indywiduów takich jak Bob (Meat Loaf) który podnosił ciężary,ale pod wpływem sterydów zaczęły mu rosnąć damskie piersi. Podczas jednej z sesji Narrator spotyka Marlę Singer (Helena Bonham Carter),kobietę zupełnie z innej bajki,która traktuje spotkania jako darmową rozrywkę. Kolejną ważną postacią w życiu Narratora jest Tyler Durden (Brad Pitt),z pozoru zwyczajny sprzedawca mydła,który wydaje się być zupełnym przeciwieństwem bohatera. Ubiera się modnie,jeździ drogimi samochodami i może mieć każdą kobietę,której zapragnie. Na początku wydaje się,że Tyler to po prostu kolejna osoba,która pojawia się w życiu Narratora przelotnie,jednak los chce by było inaczej. Po powrocie do domu okazuje się,że w mieszkaniu bohatera nastąpił wybuch gazu,a on sam nie ma się gdzie podziać. Jedyną opcją jest telefon do Tylera (Który na szczęście dla Narratora zostawił mu swoją wizytówkę).
Między mężczyznami rodzi się dziwna przyjaźń,a dzięki Tylerowi postać grana przez Nortona znajduje w końcu ujście dla wszystkich swoich problemów,walkę. Początkowo w przyjacielskich sparingach na parkingu,potem jednak dołącza do nich masa przypadkowych mężczyzn,którzy także mają dość rutyny. W ten sposób otwierają tytułowy "Podziemny Krąg",miejsce gdzie nie jest ważne kim jesteś,nieważne gdzie pracujesz i ile masz pieniędzy. w Podziemnym Kręgu jesteś wojownikiem. Główną zasadą jest kultowe "Nie mówimy o podziemnym kręgu" a oprócz tego także "Tylko dwóch walczących na raz" lub "Walczy się bez koszul i butów"
Poza trójkątem Norton-Pitt-Carter w filmie pojawia się wiele innych znanych nazwisk. Oprócz wspomnianego wcześniej Meat Loafa sporą rolę gra też idol nastolatek i wokalista 30 Seconds to Mars Jared Leto (Który jest jak zwykle fabulous).
Ten gość nie może być brzydki
"Fight Club" tylko z pozoru wydaje się filmem o współczesnych gladiatorach. Już podczas pierwszego seansu można wyciągnąć z niego wiele mądrości życiowych,jednak całkowity sens pojawia się dopiero po trzecim seansie. Jednak o czym dla mnie jest ten film? O tym,że nie warto być narzędziem w rękach systemu oraz o tym,że każdy z nas ma w sobie innego człowieka. Tak więc pamiętajcie. Nie jesteśmy swoją pracą. Nie jesteśmy pieniędzmi,które mamy na koncie w banku. Nie jesteśmy samochodami,które prowadzimy. Nie jesteśmy zawartością naszych portfeli. Jesteśmy śpiewającym i tańczącym gównem tego świata. To nasze życie i kończy się z każdą minutą.
środa, 18 lutego 2015
"Las Vegas Parano" czyli kraj nietoperzy.
Przed napisaniem dzisiejszej porcji Kisielowych Przygód długo zastanawiałem się który film opisać. Gdzieś na horyzoncie czai się "Fight Club" i inne dzieła Davida Finchera i pulpowe szaleństwa Quentina Tarantino,jednak dziś przyszła pora na narkotyczne wizje jednego z moich ulubionych Pythonów. Pakujcie walizki i odpalajcie papierosy,ponieważ czeka nas podróż po drogach i bezdrożach stanu Nevada,gdzie zahaczymy o stolicę grzechu wszelakiego,Las Vegas.
"Las Vegas Parano" ("Fear and Loathing in Las Vegas")powstało w roku 1998 z inicjatywy Terry'ego Gilliama,jedynego amerykańskiego członka grupy Monty Pythona (O ich filmach też będzie,szczególnie,że Wielkanoc blisko). Zawdzięczamy mu między innymi "Dwanaście Małp",które są już klasyką nieco cięższego kina science-fiction. Warto dodać,że film jest całkiem wierną adaptacją książki o tym samym tytule. W główne role wcielają się Johnny Depp (Który jest jak zwykle genialny) oraz Benicio Del Toro,jednak towarzyszą im także inni niezmiernie utalentowani aktorzy tacy jak Cameron Diaz,Tobey Maguire (Późniejszy Spider-Man pojawia się w roli dość niespodziewanej) czy basista Red Hot Chilli Peppers Flea.
Jednak o co tak naprawdę chodzi w tej historii? Otóż mamy rok 1971,era dzieci-kwiatów powoli dobiega końca, Hendrix,Morrison i Joplin nie żyją z powodu przedawkowania a prezydent Nixon wypowiada wojnę narkotykom wszelakim. A wśród tego wszystkiego znajduje się dwójka naszych (anty)bohaterów. Raoul Duke i Dr Gonzo,bo tak zwą się nasi główni bohaterowie to jak mówią o samych sobie totalne pojeby. Mają jeden cel,dojechać do Vegas i przygotować artykuł o odbywającym się tam wyścigu. Żeby "umilić" sobie pracę w bagażniku wiozą "Wszystkie narkotyki znane ludzkości od roku pańskiego 1554" od skrętów przez eter po LSD. I w sumie na tym polega cała historia. Nasza dwójka jara,wciąga,liże i inhaluje się,tak w trasie jak i u celu,dewastując pokoje hotelowe jeden po drugim,a także trafiając na spotkanie dotyczące walki z narkotykami w którym bierze udział 3/4 funkcjonariuszy policji stanu Nevada.
"Las Vegas Parano" ("Fear and Loathing in Las Vegas")powstało w roku 1998 z inicjatywy Terry'ego Gilliama,jedynego amerykańskiego członka grupy Monty Pythona (O ich filmach też będzie,szczególnie,że Wielkanoc blisko). Zawdzięczamy mu między innymi "Dwanaście Małp",które są już klasyką nieco cięższego kina science-fiction. Warto dodać,że film jest całkiem wierną adaptacją książki o tym samym tytule. W główne role wcielają się Johnny Depp (Który jest jak zwykle genialny) oraz Benicio Del Toro,jednak towarzyszą im także inni niezmiernie utalentowani aktorzy tacy jak Cameron Diaz,Tobey Maguire (Późniejszy Spider-Man pojawia się w roli dość niespodziewanej) czy basista Red Hot Chilli Peppers Flea.
Jednak o co tak naprawdę chodzi w tej historii? Otóż mamy rok 1971,era dzieci-kwiatów powoli dobiega końca, Hendrix,Morrison i Joplin nie żyją z powodu przedawkowania a prezydent Nixon wypowiada wojnę narkotykom wszelakim. A wśród tego wszystkiego znajduje się dwójka naszych (anty)bohaterów. Raoul Duke i Dr Gonzo,bo tak zwą się nasi główni bohaterowie to jak mówią o samych sobie totalne pojeby. Mają jeden cel,dojechać do Vegas i przygotować artykuł o odbywającym się tam wyścigu. Żeby "umilić" sobie pracę w bagażniku wiozą "Wszystkie narkotyki znane ludzkości od roku pańskiego 1554" od skrętów przez eter po LSD. I w sumie na tym polega cała historia. Nasza dwójka jara,wciąga,liże i inhaluje się,tak w trasie jak i u celu,dewastując pokoje hotelowe jeden po drugim,a także trafiając na spotkanie dotyczące walki z narkotykami w którym bierze udział 3/4 funkcjonariuszy policji stanu Nevada.
"Chryste,powiedziałem to na głos czy tylko pomyślałem?"
Oczywiście wątek fabularny jest o wiele bardziej rozwinięty a te kilka zdań wyżej jest raczej czymś w stylu punktu wyjścia dla poszczególnych scen,jednak po raz kolejny nie mam zamiaru zdradzać nikomu całej fabuły filmu,ponieważ zachęcam do obejrzenia (Chyba,że trafi mi się jakieś wyjątkowe ścierwo). To co jednak rzuca się bardziej podczas oglądania "Las Vegas Parano" to wszechobecny brud. Brudne są postacie,brudne są bezdroża Nevady,brudne jest samo Vegas które mimo blasku neonów,kasyn i zabawy,która praktycznie się nie kończy razi obłudą,tandetą i plastikiem. Film żegna się z mitem amerykańskiego snu pozostawiając prawdę. Ubogich,odpychających ludzi wiodących swój codzienny amerykański koszmar. Gilliam stworzył historię z pozoru prostą i bezcelową w której jednak łatwo odkryć drugie dno jeśli choć trochę się w nią zagłębimy.
Na zakończenie naszej narkotycznej podróży pozostawię was z cytatem,który najlepiej oddaje czym "Las Vegas Parano" jest:
"Mieliśmy dwie torby trawy, 75 tabletek meskaliny, 5 arkuszy przesyconych kwasem znaczków, pół solniczki kokainy i całą galaktykę wielokolorowych przymulaczy i rozśmieszaczy. A także litr tequili, litr rumu, skrzynkę piwa, pół litra czystego eteru i dwa tuziny pastylek amylu."
wtorek, 17 lutego 2015
Pozostałem już tylko przyjemnie odrętwiały,czyli "The Wall"
Każdy ma jakąś ulubioną piosenkę. Dla niektórych jest to "Help" Beatlesów a dla innych jakakolwiek piosenka Rihanny (Wszystkie oprócz duetów z Eminemem brzmią dla mnie tak samo więc nie wymienię konkretnych tytułów,przepraszam). Dla mnie jest to "Comfortably Numb" Pink Floyd.
Będąc dumnym posiadaczem kolekcjonerskiego wydania "The Wall",które oprócz płyt zawiera w sobie masę dodatków pokroju pocztówek czy plakatu (Który jest za duży na moje ściany) zabierałem się za filmową adaptację bardzo długo. Zachęcił mnie do tego mój szanowny rodziciel,który otacza film Alana Parkera szczególnym kultem. Zanim jednak zaczniemy podróż po umyśle Pinka chciałbym zastanowić się nad tłumaczeniem tytułu. Film znany jest w naszym kraju albo pod tytułem oryginalnym,albo jako "Ściana" co wpadką tłumaczy nie jest (angielskie "wall" oznacza zarówno ścianę jak i mur),ale nie do końca oddaje przesłanie płynące zarówno z płyty jak i filmu.Tak więc mając już za sobą niuanse lingwistyczne możemy skupić się na tym,czy warto dać "Ścianie" szansę.
Już sam plakat mówi,że to będzie ciężki film
Wszystko zaczęło się w roku 1979 roku kiedy to brytyjska grupa Pink Floyd wydaje album "The Wall". Album,swoista rock opera opowiada historię Pinka,fikcyjnego rockmana,którego dotykają problemy sławy. Plastyczność i metaforyka płyty sprawiły,że historia szybko została zaadaptowana jako scenariusz filmowy (Za scenariusz odpowiadał sam Roger Waters więc można się spodziewać wierności płycie). Film powstał w 1982 roku,nakręcił go Alan Parker,a w Pinka wcielił się Bob Geldof. Unikatowość filmu widać od pierwszych sekund. Cisza. Narastający huk. Krwistoczerwony napis "Pink Floyd The Wall". Początek rockowego koncertu. Widz czuje się zagubiony. I tak ma być. Publiczność nerwowo czeka na rozpoczęcie imprezy,wcześniej widzimy jak młodzi ludzie przepychają się w kolejce po bilety,kogoś aresztuje policja. Klimat wprost wylewa się z ekranu. Nagle wszystko cichnie i słyszymy pierwsze takty "In the flesh?" w której Pink pyta się czy nie tego spodziewali się fani. Ostatni riff zamienia się w warkot niemieckiego "Stukasa" i nagle przenosimy się o kilkadziesiąt lat wstecz,w miejsce nieróżniące się niczym od 80% europejskich wybrzeży gdzie umiera ojciec naszego bohatera.
Zagłębieniu się w fabułę filmu chciałbym poświęcić inny post,ponieważ ładunek emocjonalny jaki ze sobą przenosi jest niesamowity. Bohaterem "Ściany" jest człowiek,który od dziecka znajdował się na dnie. Brak ojca,nadopiekuńcza matka (Piosenka "Mother"),gnębienie w szkole (Najsłynniejszy protest song na świecie "Another Brick in the Wall part 2") lecz także problemy w małżeństwie,kiedy Pink stara się ustatkować i znaleźć żonę,która zostawia go dla innego. Mimo problemów bohater zostaje gwiazdą rocka,jednak wciąż nie umie znaleźć szczęścia,budując wokół siebie tytułowy mur właśnie.
Kolejnym elementem,który charakteryzuje "Ścianę" jest samo aktorstwo. Film praktycznie nie posiada dialogów,wszystko opowiadają piosenki (W filmie znalazła się każda z kompozycji oprócz ballady "Hey You" i "The Show Must Go On"). Kolejnym elementem jest połączenie animacji ze zwykłym filmem. Animowane wstawki (Za które odpowiada Gerard Scarf,człowiek który ilustrował okładkę albumu) nadają filmowi abstrakcyjnego i nieco przerażającego klimatu (Scena w której flaga Wielkiej Brytanii rozpada się pozostawiając po sobie spływający krwią krzyż na długo pozostanie wam w pamięci,obiecuję).
All in all it's just another brick in the wall.
Będąc szczerym polecam ten film,jeśli szukacie czegoś co zmusi was do przemyśleń przez kilka dni po seansie. Lub po prostu jeśli lubicie Pink Floyd (A na najnowszą płytę niech spadnie zasłona milczenia)
poniedziałek, 16 lutego 2015
"Martwica Mózgu" czyli szaleństwa Petera Jacksona.
Zapewne słysząc nazwisko Petera Jacksona większości ludzi zaświeca się lampka z napisem "J.R.R
Tolkien",i nie jest to błąd,ponieważ ekranizacjami "Władcy Pierścieni" i "Hobbita" ten sympatyczny Nowozelandczyk najwięcej nagród zgarnął (11 Oscarów za sam "Powrót Króla" mówi samo za siebie).
Jednak dziś będzie o nieco starszym filmie Jacksona,powstałej 17 grudnia 1992 roku "Martwicy Mózgu". Czym owa Martwica jest? Otóż to banalny na pierwszy rzut oka (A oczy rzucane będą w tym filmie równie często co wszystkie inne organy,uwierzcie mi) film o zombie,czyli tematyce w której to George Romero czuje się się najlepiej (Słynna "Noc Żywych Trupów" z 1967 roku).
Na początek odpowiedzmy na pytanie czym owa "Martwica" jest. Zabierając się za seans przygotowani musimy być na jazdę bez trzymanki,gdzie tematy tabu nie istnieją,krew leje się strumieniami a nad całością unosi się delikatny zapach kiczu i parodii. Całość rozpoczyna się od szczurów. Prawie jak w "Dżumie" Alberta Camusa. Tylko tu gryzonie są ogromne. Wypełzły z zapomnianego przez Boga i ludzi statku na Wyspie Czaszek (Pierwsze mrugnięcie oka do fanów klasycznych horrorów). Później jest już tylko coraz bardziej absurdalnie,gdyż szczury wykorzystują seksualnie zamieszkujące wyspę małpy tworząc śmiertelnie groźnego wirusa. Potomstwo małpo-szczurów (Wiem jak głupio to brzmi,spokojnie) zostaje otoczone kultem przez tubylców i wszystko byłoby zapewne ok gdyby nie największe zło świata czyli BIAŁY CZŁOWIEK a dokładniej cała ekspedycja naukowa,która zabiera jednako osobnika ze sobą mimo (mówiąc delikatnie) protestów rdzennych mieszkańców. Naukowcy nieświadomi zagrożenia umieszczają małpkę wraz z innymi zwierzętami w zoo, Następnie poznajemy naszych głównych bohaterów czyli Paquitę Marię Sanchez graną przez Dianę Peñalver i Lionela Cosgrove w którego wcielił się Timothy Balme. Oczywiście oboje są w sobie zakochani jednak pojawia się problem w postaci matki Lionela (Elizabeth Moody),która to jest kobietą konserwatywną i o syna dba. Tak więc nasza parka umawia się w feralnym zoo,matka ich śledzi,zostaje ugryziona przez prawdziwego głównego bohatera filmu (Czyli małpę),zapada w dziwną chorobę,w skutek której umiera,jednak ku przerażeniu wszystkich budzi się i rozpętuje istne piekło na Ziemi.
Tyle o fabule,ponieważ spoilerować tak niesamowity film to grzech. Dość powiedzieć,że na samą scenę finałową (w której główną rolę gra pewien sprzęt ogrodniczy) zużyto około 300 litrów sztucznej krwi a do biletów dodawano gratisowe torebki na wymioty. Oczywiście "Martwica" została zakazana w wielu krajach z Australią na czele,jednak dziś jest łatwo dostępna i stosunkowo tania. Polecam ten film każdemu,kto ma poczucie humoru i silny żołądek. Przestraszyć się jednak w nim nie sposób więc sam wybrałbym go raczej na filmową imprezę ze znajomymi (tylko nie jedzcie za dużo) niż na romantyczny wieczór z drugą połówką.
Hej,jeśli to czytasz to dotrwałeś/łaś/łoś do końca mojego pierwszego wpisu,będę tu skrobał dość często (przynajmniej mam taki zamiar) więc jeśli chcesz poczytać wypociny nerda to zapraszam :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)