piątek, 25 grudnia 2015

"Przebudzenie Mocy", czyli ochłonąłem po premierze.


Ten wpis miał powstać dnia 20 grudnia jednak opierałby się na zdaniu "VII część sagi to najlepszy komercyjny film 2015." więc pisanie o nim świeżo po premierze nie miałoby sensu. Teraz, równy tydzień po premierze moje emocje trochę opadły, jednak wciąż twierdzę, że "Przebudzenie Mocy" to najlepszy film 2015. Tak, jestem fanboyem marki, uważam, że Nowa Trylogia była znośna (poza kilkoma oczywistymi wyjątkami z Jar Jarem na czele) a tą starą traktuję jako najświętszą markę w historii kina i prawdziwą ikonę popkultury. Niedziwne więc, że gdy Disney przejął prawa do marki miałem obawy. Bo z jednej strony "Avengers", "Toy Story" i "Piraci z Karaibów", ale z drugiej czają się "Zaczarowana" i inne "Krainy Lodu". Do kina szedłem więc pełen mieszanych uczuć, można nawet powiedzieć, że z gorzkim przeczuciem rozmieniania marki na drobne. "Gwiezdne Wojny" atakowały zewsząd. Pal licho plakaty, rozumiem, taka premiera musi być odpowiednio nagłośniona. Masie zabawek też nie można się dziwić (niektóre są całkiem dobre, na przykład oficjalne zestawy pewnych duńskich klocków) jednak preparaty do włosów, kosmetyki i znane sieci sklepów podpinające się pod markę zaczęły mnie trochę martwić. Na szczęście wszystkie moje obawy rozwiały się gdy usiadłem w fotelu i napiłem się coli z mojego specjalnego gwiezdnowojennego kubka (z figurką Kylo Rena!) które kino za drobną dopłatą dawało zamiast zwykłych, papierowych kubków.

Tuż po zobaczeniu loga Lucasfilm miałem ciarki na plecach, gdy na ekranie pojawił się kultowy tekst "Dawno, dawno temu w odległej galaktyce" poczułem się jakby znowu był rok 2005 gdy siedziałem w tym samym kinie oglądając "Zemstę Sithów". Potem było już tylko lepiej. 

"Przebudzenie Mocy" jest filmem od fanów dla fanów. Widać w nim hołd dla klasyki (Han Solo i księżniczka (teraz w sumie generał) Leia grają wielkie role w historii) jednocześnie wprowadzając wiele unowocześnień. O fabule ciężko powiedzieć cokolwiek nie zdradzając zbyt wiele, jednak postaram się to zrobić. 30 lat wcześniej rebelia zniszczyła drugą Gwiazdę Śmierci, Imperator nie żyje (czy aby na pewno?) i ogólnie wydaje się, że w galaktyce w końcu nastąpił pokój. Senat wznawia swoją działalność, Luke Skywalker zaczął trenować nowych rycerzy Jedi i nic nie zapowiada katastrofy. Niestety na gruzach Imperium powstaje organizacja Nowy Porządek (The First Order) na czele której stoi tajemniczy Kylo Ren chcący kontynuować dzieło Dartha Vadera. Ogólnie cały Nowy Porządek to takie Imperium, ale z zapędami faszystowskimi i kultem wodza. Jakby tego było mało Luke zaginął więc nie może pomóc w walce. Niezależnie od Senatu powstaje Ruch Oporu i galaktyka znów pogrążona jest w wojnie.
Tyle o fabule, gdyż jest zadziwiająco spójna i odpowiednio ciekawa (a to Disney) i warto poznać ją samemu. Jednak bardziej od tła fabularnego zachwycają bohaterowie. Kylo Ren dopóki nie zdjął maski wydawał mi się godnym następcą Vadera, a szturmowiec Finn (który wydawał mi się postacią całkowicie zbędną) okazał się jednym z najprzyjemniejszych bohaterów rozładowujących atmosferę w odpowiednich momentach (szczególnie w duecie z Harrisonem Fordem).

Ogólnie rzecz ujmując "Przebudzenie Mocy" to napompowany akcją i humorem film, który zaciekawi nowych widzów i zadowoli starych wyjadaczy epickiej space opery. Osobiście sam zamierzam pójść do kina drugi raz, wyłapać wszystkie mrugnięcia okiem i detale, któe przegapiłem podczas pierwszego seansu.

PS. W filmie trup ściele się zaskakująco gęsto (nawet szturmowcy w końcu trafiają z blasterów) jednak zgonu jednego z żołnierzy Nowego Porządku (nazwanego przez fanów TR - 8R) nigdy nie zapomnę. Obejrzyjcie, zrozumiecie.


wtorek, 15 grudnia 2015

"Scott Pilgrim kontra świat" czyli film idealny dla mnie?


Ostatnio siedziałem wyjątkowo się nudząc. Zdarza mi się to niezwykle rzadko, gdyż najczęściej znajduję sobie jakieś (najczęściej zajmujące i bezsensowne) zajęcie. Tym razem padło na przejrzenie listy "Do obejrzenia" na Filmwebie, wśród masy klasycznych pozycji znalazłem to niepozorne dziełko z dopiskiem "Umrę jak nie zobaczę" więc jak najszybciej nadrobiłem tyły i poświęciłem godzinę 51 minut na podróż do dość zwariowanego świata Scotta Pilgrima.

Naszego bohatera możecie zobaczyć na plakacie powyżej, to ten młody gość ze zmierzwionymi włosami, w czerwonej koszulce i z frotką na ręku. Gra w kapeli rockowej i w sumie to nawet aż tak nie narzeka na swoje życie i da się go lubić (Halo, Panie Dominiku z "Sali Samobójców") ma współlokatora - geja, zaczął chodzić z Azjatką, jego kapela bierze udział w konkursie talentów, w ogóle cud, miód i orzeszki. Ale oczywiście coś musi się skomplikować i sympatyczny bohater wpada na dziewczynę swoich marzeń, Ramonę Flowers (To ta z fioletowymi włosami) problem jest jednak jeden, żeby myśleć o "czymś więcej" Scott musi pokonać 7(!) byłych chłopaków Ramony. 


Nie chcę spoilerować dalszej części fabuły filmu, ponieważ jest odpowiednio zakręcona, trzyma w napięciu i naprawdę warto poznać ją na własną rękę. Wystarczy powiedzieć, że film czerpie z popkultury całymi garściami, nawiązuje do gier komputerowych, anime, mangi, parodiuje filmy akcji i dramaty dla nastolatków i po prostu jest świetną komedią z elementami fantasy, wystarczy tylko, że jesteście (a jestem pewien, że jesteście) nieco mniej spięci niż niektórzy użytkownicy portalu Filmweb (którzy jadą po tym filmie niczym po burej suce z drugiej strony wychwalając takie smętne pierdoły jak "Paranormal Activity" czy inne smutne "Zielone Mile". "Scott Pilgrim kontra świat" to świetny film na rozluźnienie po ciężkim dniu w szkole/pracy.

Edgar Wright nie robi złych filmów, "Wysyp Żywych Trupów" był świetnym pastiszem horrorów z zombie (I to jeszcze przed "The Walking Dead" i całym boomem na nie), "Hot Fuzz" genialnie parodiowało klisze filmów akcji, a moje osobiście ulubione "To już jest koniec" (Nie mylić z amerykańskim filmem Jamesa Franco, który był moim zdaniem dość słaby) wyznaczył mi nowy cel w życiu, zaliczenie "Złotej Mili" (12 knajp w jedną noc), i był sam w sobie satyrą na kino science fiction. Co prawda w przygodach Scotta Pilgrima nie uświadczymy ani Simona Pegga, ani Nicka Frosta ani tym bardziej Martina Freemana (serialowego Watsona) którzy są charakterystycznymi dla kina Wrighta aktorami, to nowa, młodsza zmiana zrobiła kawał dobrej roboty (szczególnie Kieran Culkin, brat Kevina samego w domu) i brak znanych twarzy nie boli. Jednym zdaniem, jeśli macie dystans do otaczającego Was świata i chcecie przestać myśleć o problemach obejrzyjcie i zakochajcie się w perypetiach Scotta Pilgrima.

sobota, 28 listopada 2015

Zacny kwas milordzie, czyli 10 surrealistycznych filmów.

Uprzedzając pytania - obraz "Miękka konstrukcja z gotowanej fasolki (Przeczucie Wojny domowej)" Salvadora Dalego jak można się domyślić

Zasadniczo od poprzedniego wpisu minęło kilka tygodni. To dużo jednak teraz powinienem wrócić do regularnego trybu pracy, gdyż mam już przygotowane stanowisko (pokój) łącznie z najpotrzebniejszymi rzeczami (Bez łóżka co prawda, ale to temat na inną historię). Jednak kiedy za oknem pada śnieg, deszcz, grad i plucha aż chce się udać w niesamowity świat fantazji. Dlatego przedstawiam Wam listę 10 filmów, których twórcy byli na ostrym kwasie.

10. "Pies Andaluzyjski" (1929)

Od czego innego mogłem zacząć odliczanie? "Pies Andaluzyjski" jest dziadkiem surrealistycznego kina i gdyby nie powstał zapewne nie oglądalibyśmy innych dzieł z tego zestawienia. Trwa co prawda 16 minut jednak potrafi ostro pomieszać w głowie.
Zresztą czego spodziewać się po filmie, gdzie scenarzystą był Salvador Dali?

9. "Beavis & Butt-Head zaliczają Amerykę" (1996)

Beavis i Butt-Head to duet znany fanom MTV (Tego MTV gdzie leciała muzyka z przerwami na seriale, a nie seriale z przerwami na reklamy). Dwójka irytujących kumpli podbiła serca fanów ciętym dowcipem i absurdalnymi sytuacjami, jednak w 1996 ta jedna z pierwszych kreskówek dla starszych widzów ("South Park" powstał rok później) doczekała się filmu pełnometrażowego. Co w nim psychodelicznego? Oprócz samej fabuły (która jest głupawa jak na duet B&B przystało) scena kiedy dwójka kumpli dostaje zwidów na pustyni potrafi nieźle zryć beret.

8. "Mulholland Drive" (2001)

David Lynch nigdy nie robił normalnych filmów. Gdybym brał pod uwagę także seriale, na pewno znalazłoby się tu kultowe "Miasteczko Twin Peaks" ale w kwestii filmowej to "Mulholland Drive" wiedzie prym. Gęsty klimat, tajemnica i psychodeliczny scenariusz to typowe dla Lyncha środowisko jednak tu przebił wszystko.


7. "Koyaanisqatsi" (1982)

Nie wiem co można powiedzieć o filmie bez fabuły. Nie pada w nim żaden dialog, nie ma nawet narratora, cały film opowiada po prostu historię cywilizacji poprzez materiały filmowe i archiwalne zdjęcia. Film dość psychodeliczny, i zważywszy na datę powstania imponujący.


6. "Sztuka Spadania" (2004)

Krótkometrażówki są idealnym gruntem pod surrealistyczny plew, a małe arcydziełko Tomasza Bagińskiego jest na to idealnym przykładem. Ogólnie rzecz ujmując cały film to 6 minut gorzkiego, czarnego humoru i w pewnym sensie kontynuacja tego, co rozpoczął Kubrick w "Full Metal Jacket". Film jest łatwo dostępny na YouTube więc idźcie i oglądajcie bez zbędnych pytań.


5. "Rocky Horror Picture Show" (1975)

W połowie drogi jeden z trzech musicali, które toleruję. Rola Tima Curry'ego stała się kultowa w pewnych kręgach, a piosenki są nad wyraz przystępne. O czym to w zasadzie jest? Mieszanka horroru, komedii, musicalu i filmu sci - fi już sama w sobie jest dziwna, dodajcie do tego pokręconą fabułę zaczynającą się jak typowy slasher i macie przepis na naprawdę dziwny film.


4. "Labirynt Fauna" (2006)

Jeśli miałbym opisać ten film jednym zdaniem powiedziałbym, że to Narnia dla starszych dzieci. Niesamowity baśniowy klimat i zapierające dech w piersiach efekty to główne atuty tego filmu, jednak fabułę również jest wciągająca, z połączenia tego całego baśniowego misz - maszu z historią o generale Franco wyszło zgrabne, ryjące mózg połączenie. Guillermo del Toro w najlepszej formie.


3. "Las Vegas Parano" (1998)

"Las Vegas Parano" wydaje się być idealnym przykładem surrealistycznego filmu. Dwójka podróżników, bezdroża Nevady i cały bagażnik pełen najróżniejszych substancji odurzających. Osobiście uwielbiam ten film, uwielbiam to jak bardzo jest brzydki, brudny i poschizowany. Nigdy nie byłem w Las Vegas, ale wydaje mi się, że po seansie "Las Vegas Parano" chyba nie odwiedzę tej stolicy grzechu.


2. "Birdman" (2014)

Odrodzenie Michaela Keatona, fenomenalny Edward Norton i Emma Stone, która irytowała mnie mniej niż w każdym poprzednim filmie z jej udziałem. Tak mógłbym streścić "Birdmana" który praktycznie pozamiatał jeśli chodzi o tegoroczne Oscary, film zachwyca swoją niecodzienną oprawą i odpowiednim zróżnicowaniem na linii komedia - dramat.



1. "Ściana" (1982)

Na miejscu pierwszym nie mogło znaleźć się nic innego. "The Wall" jest najbardziej surrealistycznym filmem jaki widziałem w swoim życiu, stworzony na podstawie albumu o tym samym tytule zgrabnie miesza animację ze zwykłym filmem, a całemu obrazowi towarzyszy muzyka Pink Floyd.



niedziela, 8 listopada 2015

"Orzeł kontra Rekin", czyli powrót po nieplanowanym urlopie.


Wróciłem po dłuższym niebycie spowodowanym: wycieczką (O której będzie wpis pseudo - lajfstajlowy, a co), remontem i paroma innymi rzeczami. Jednak teraz, gdy ponownie zagościłem na blogu postaram się pisać raczej regularnie (Słowa klucz: Postaram się i raczej), niedługo kolejne, dość ciekawe filmowe zestawienie jednak dziś chciałbym uraczyć Was kolejną nowozelandzką produkcją. Skoro to produkcja nowozelandzka spodziewać się można, że będzie dość niekonwencjonalna. A przy okazji będzie to pierwsza (i raczej ostatnia) pozytywna recenzja komedii romantycznej. Zresztą główną rolę gra tu Jemaine Clement, który wcielił się w mojego ulubionego Vladislava z "Co robimy w ukryciu" a cały film określany jest mianem "Komedią romantyczną dla aspołecznych", czyli idealną dla mnie.

Na czym opiera się cały koncept filmu? Na jego kameralności. Nie ma sensu szukać tu blichtru oraz pięknych i młodych wprost z okładek kolorowych magazynów. To historia dwóch szaraczków, typowej klasy średniej wyższej do której większość z nas należy. Co różni jednak naszych bohaterów od większości innych? Ich introwertyzm. Naprawdę, ciężko spotkać bardziej aspołeczne osoby niż główna para bohaterów. Jednak Taika Waititi (Reżyser, który fanom Hollywoodu znany będzie przede wszystkim z ekranizacji "Zielonej Latarni"... Mocno średniej ekranizacji trzeba dodać) zamiast uczynić z bohaterów psychopatów lub totalnych odludków tak jak robią to David Lynch lub bracia Coen tylko stworzył duet, który swoją aspołeczność uważa za coś najważniejszego i niemal świętego. Tym bardziej dziwi fakt, że Lilly i Jarrod znaleźli się na balu z przebraniami, on w stroju orła, ona przebrana za rekina. Sam początek ich znajomości jest przekomiczny, a idąc dalej film rozkręca się rzucając masą absurdalnego i inteligentnego jednocześnie humoru.


"Orzeł kontra Rekin" to jedno z najlepszych osiągnięć kina XXI wieku. Komedia romantyczna inna niż wszystkie "Listy do M", "Sexy w Wielkim Mieście" czy pisane na jedno kopyto komedyjki z Hugh Grantem. To film odcinający się od swojego gatunku, pełen ironii tak do siebie jak i gatunku który prezentuje. Bardzo żałuję, że nie zyskał w naszym kraju rozgłosu na jaki zasługuje i został wyświetlony tylko w kinach studyjnych, jednak z miłą chęcią przygarnę wydanie DVD tego małego arcydzieła jeśli tylko rzuci mi się w oczy.

sobota, 17 października 2015

"Lśnienie" czyli ten gorszy brat.



Zapewne wielu z Was po przeczytaniu tytułu pomyślało coś w stylu "Jak można mówić, że "Lśnienie" Kubricka to gorszy brat? W ogóle czyj gorszy brat?" Więc przed rozpoczęciem pora na lekcję historii. Otóż Kubrick nakręcił swoją wersję powieści Kinga w roku 1980 (U nas wyszła dopiero 10 lat później), wiecie wersję z Jackiem Nicholsonem, "Here is Johny", windą pełną krwi i scenami kręconymi z dziecięcego rowerka. Film ogólnie został uznany za arcydzieło, posypały się nagrody i wszyscy byli szczęśliwi. Za wyjątkiem Stephena Kinga. Autor stwierdził, że w sumie to Kubrick się nie zna i nie zrozumiał jego książki i ogólnie to sam nakręci lepsze "Lśnienie" i nakręcił. Cholerne 17 lat później. W 1997 roku światło dzienne ujrzał czteroodcinkowy serial stworzony przez gościa z fetyszem pisarzy i stanu Maine - Stephena Kinga. Jednak gdyby nigdy nie wziął się za reżyserię świat nie ucierpiałby, ponieważ serial nie był najlepszy i cierpiał na coś co nazwałem "Syndromem Kinga"

Nie zrozumcie mnie źle, osobiście uważam Stephena Kinga za całkiem przyzwoitego pisarza i sporo jego pozycji przeczytałem i oceniam stosunkowo wysoko, oczywiście szanuję klasyki typu "Carrie", "To", "Smętarz dla Zwierzaków" czy "Lśnienie" właśnie, jednak najciekawsze wydają mi się jego nowsze pozycje typu "Dallas 63", "Ręka Mistrza" i jedna z moich ulubionych książek w ogóle "Pod Kopułą". Szanuję jego pracę jako scenarzysta (przynajmniej w większości), cholera uważam, że odcinki "Archiwum X" z jego scenariuszem są jednymi z najlepszych w całej historii serialu i nie przeszkadza mi jak pojawi się w jakiejś drobnej rólce, widać tam, że przynajmniej on dobrze się bawi. Zresztą nie mam go za co nienawidzić (Dobra, zdenerwował mnie w "Komórce" gdzie moja ulubiona postać zginęła przez... trafienie kamieniem. I to z całkiem niewielkiej odległości) według profilu na Filmweb ma jedną żonę, trójkę dzieci i jest ojcem przykładnym niczym Kevin Owens więc Stephen King to musi być dusza człowiek. Zresztą spójrzcie w te oczy, czy powiedzielibyście mu "Jesteś słabym reżyserem, wracaj pisać książki"?


Przecież to zdjęcie z Tomem Hanksem to stężenie tej uroczej nieporadności! Jednak mimo całej mojej sympatii do jego osoby "Lśnienie" to po prostu zła adaptacja i zły serial w ogóle.
Zanim jednak przyjrzymy się temu festiwalowi nudy pozwólcie, że wytłumaczę Wam czy jest ten "Syndrom Kinga", dotyczy on typowych klisz na które cierpią niektóre jego twory. Główny bohater jest najczęściej pisarzem/dziennikarzem/innym artystą, akcja dzieje się w stanie Maine a każda postać (nawet sprzedawca warzyw) ma milion wątków, drugie, trzecie i zapewne jeszcze piąte dno. Jednak gdy film jest dobry, nie zwraca się na to uwagi, ale gdy jest taki jak miniserial "Lśnienie" bolą sto razy bardziej.

Głównym bohaterem jest stale i niezmiennie Jack Torrance, który zatrudnia się wraz z rodziną w hotelu Overlook lub Panorama jak ktoś woli nasze nazewnictwo. I tu zaczynają się pierwsze zgrzyty. Jack miał w przeszłości problemy z alkoholem, to pewne. Jak pokazane są w tej wersji? Jako pokaz nadmiernego aktorstwa. W "Lśnieniu" zauważamy jedną z najbiedniejszych imitacji bycia w stanie upojenia. Ale nic to, bo Jack z tym skończył i cieszy się nową pracą. Zanim przejdziemy dalej, jedna malutka kwestia, która w sumie może być uznana jako prywata. U Kubricka Jack wyglądał tak:



Nawet na okładce "Lśnienia" które czytałem widniał ten obraz. Jednak nie wiedziałem, że według Kinga główny bohater wyglądał jak Christian Bale w "American Psycho"




Dobra, to trochę na wyrost, ale wiecie o co chodzi. Kolejną głupotką jest to, że Danny Torrance (Syn głównej pary) ma pewną moc zwaną Lśnieniem, u Kubricka jest jedną z największych tajemnic filmu a tutaj... wie o niej każdy. Używają jej żeby sprawdzić czy Jack dostał pracę. Jednak największą wadą jest to jak rozlazła i nudna jest ta wersja. 3 odcinki serialu trwają 4 godziny 33 minuty, doliczcie do tego przerwy na reklamy i bez problemu wyjdzie Wam 6 godzin nudy, wersja Kubricka trwała 2 godziny 26 minut, a i tak niektórzy narzekali z powodu długości. Oni do tej wersji nie mają po co podchodzić. Zrozumiałbym jakby w tych 4 godzinach zamknąć niesamowitą akcję i suspens jednak King potraktował ekranizację dosłownie. Niemal 3/4 czasu przeznaczone jest na dialogi. Mamy piętnastominutowe dialogi pomiędzy postaciami co chwilę. Danny'ego ugryzła osa? Dialog. Jack powoli zaczyna wariować? Dialog. Żona Jacka (nigdy jej nie lubiłem, w żadnej wersji) utknęła w windzie? Dialog. I tak toczą przez 4 godziny. Podczas gdy u Kubricka mieliśmy te dwie straszne dziewczynki, windę pełną krwi, teorię o tym, że Kubrick wyreżyserował lądowanie na Księżycu i to:



Podczas gdy u Kinga najstraszniejszym na co było ich stać to facet w taniej masce wilka



Jednak czy jest coś dobrego w tej wersji? Sam Raimi (gość od "Martwego Zła", "Spider Mana" i tych klasycznych horrorów gore) zagrał w jednej scenie, a rola żony Jacka była całkiem znośna w porównaniu do całej reszty. Wszystko inne to śmiech i festiwal żenady.
I to było "Lśnienie" Stephena Kinga. Genialna książka, genialny film, badziewny serial. Jednak żeby nie było Wam smutno zostawiam zdjęcie uśmiechniętego Jacka z Hotelu Overlook z 1923



czwartek, 15 października 2015

"Birdemic" czyli taki gorszy "The Room"


W poprzednim życiu musiałem być cholernie złym człowiekiem. Może zabierałem włóczki małym kotkom albo podpalałem pola biednym rolnikom? Nie wiem, ale teraz odczuwam tego konsekwencję. Konsekwencję w postaci złych filmów. Przeżyłem na trzeźwo "50 Twarzy Greya", przeżyłem "Kamienie na Sz(cz)aniec", ale przy "Birdemic" musiałem znieczulić się trzema dawkami napitku posiadającego ssaka z Białowieży na etykiecie (Nie podam nazwy, bo mi nie płacą). Naprawdę, ten film sprawia, że człowiek ogląda "The Room" jak arcydzieło Finchera albo Tarantino. Nie wiem co brał reżyser ani goście którzy wyłożyli na to kasę, ale powinni ograniczyć dawkę albo oddać się dobrowolnie w ręce najbliższego zakładu psychiatrycznego. Więc pozwólmy się ponieść filmowi nad którym Ed Wood zapłakałby z jego nieporadności. 

Całość rozpoczyna się nader obiecująco, jeśli właśnie wróciliście z lekcji przyrody w czwartej klasie podstawówki. Otóż orły i inne ptactwo zachodniego wybrzeża USA zmutowały i zaczęły atakować ludzi i pustoszyć teren. Pewnie powiecie: "Zaraz, zaraz Panie Kisiel, to prawie jak w "Ptakach" Hitchcocka", więc odpowiadam: Tak! Tylko, że tu nasze skrzydlate maszyny do zabijania wyglądają tak:


Wspaniałe efekty, co? Zastanawiam się czy twórca sam stworzył gify ptaków, czy był aż tak leniwy i znalazł je w internecie. Kolejną ciekawą częścią tego "dzieła" jest broń używana przez głównych bohaterów. Czym walczą bohaterowie "The Walking Dead"? Wszelkimi rodzajami broni palnej, kuszą, maczetą i nożami. Czym siekali zombie w "Zombieland"? Nożycami ogrodowymi, banjo albo metalowym kijem baseballowym. Czym przez hordy gifowego ptactwa przedzierają się ludzie z "Birdemic"? Wieszakami. Tak, wieszakami, machają tymi przyrządami do wieszania odzieży jak dzicy a co najlepsze - to działa! Nie pozostaje mi nic innego tylko pogratulować pomysłowości twórcy.
Jednak może fabuła wynagrodzi techniczną i logiczną biedotę? A gdzie tam! Bohaterowie podróżują bez ładu i składu, postacie są drętwo napisane a aktorzy czynią je jeszcze bardziej drewnianymi od tej pary wycinanek z "50 Twarzy".

Nie ma nic co ratuje ten film. "Birdemic" daleko nawet do kategorii "Tak zły, że aż dobry", to po prostu okropny film, który zdobył niezrozumiałą dla mnie popularność. Cholera, ludzie kupowali go na taką skalę, że powstał nawet sequel... który też ssie, nawet bardziej niż oryginał, bo pojawiają się tam zombie i jaskiniowcy. Od "Birdemic" lepsze są nawet filmidła pokroju "Morderczego Przyjaciela" czy "Pająka Giganta" opisywanego wcześniej.
W skali od 1 do 10 daję mu gifowego ptaka/10. 

wtorek, 29 września 2015

"South Park: Kijek Prawdy" czyli O mój Boże, zabili Kenny'ego!


Ogólnie to jestem fanem serialu stworzonego przez Treya Parkera i Matta Stone'a. Sama kreskówka jest już moją rówieśniczką, gdyż powstaje od 1997 roku. Przygody grupy czterech ośmiolatków: Cartmana (Ten grubasek z czapką maga pośrodku), Kyle'a (gość z kijem golfowym), Stana (rycerz z mieczem) i Kenny'ego (mimo bycia "Najpiękniejszą księżniczką w całym South Park" jest chłopcem) jednych zachwycają innych pozostawiają zniesmaczonych i zszokowanych. (Na obrazku znalazł się jeszcze Butters pierdoła, ale w serialu jest w sumie postacią poboczną, chociaż jedną z moich ulubionych.) South Park jak każdy serial miał swoje lepsze i gorsze odcinki, ale ogólnie serial cieszy się sporym poważaniem i na przestrzeni tych osiemnastu lat zgarnął kilka ważnych nagród. Stworzenie gry wydawało się kwestią czasu.



Gra o miasteczku w stanie Kolorado powstała co prawda już dość dawno, jednak była nielichym crapem i recenzenci nie pozostawili na niej suchej nitki. Jednak w 2014 roku światło dzienne ujrzał właśnie "Kijek Prawdy" i nieco oczyścił grową stronę marki. 
Gra jest rasowym RPG utrzymanym w klasycznej, kreskówkowej oprawie co sprawia, że gracz czuje się jakby oglądał kolejny, dość długi odcinek serialu. Wcielamy się w Nowego, dzieciaka który dopiero co przeprowadził się do tytułowego miasta i pod naciskiem rodziców wychodzi na dwór znaleźć sobie jakiś przyjaciół. Pierwszym jest wspomniany wcześniej Butters, który wtajemnicza nas w rozgrywkę. Otóż w całym South Park wszystkie dzieci bawią się w dość agresywną odmianę LARP-a, łażą ubrani w śmieszne ciuchy, dołączają do jednej z dwóch walczących frakcji, tylko zamiast używać papierowych mieczyków tłuką się ze sobą młotkami, znakami drogowymi i kijami golfowymi. Albo strzelają z łuków. Wszystkim zarządza oczywiście Eric Cartman, bo tak. Jak na rasowego erpega przystało musimy wybrać swoją klasę. Do wyboru mamy: wojownika, maga, złodziejaszka (gdzie Cartman komentuje, że po raz pierwszy widzi białego złodzieja) oraz... Żyda. Tak, mniejszość religijna jest jedną z klas w tej grze. Wybrawszy klasę Nowy wraz z towarzyszami wyrusza na poszukiwanie tytułowego Kijka Prawdy (Który jest zwykłym patykiem) dzięki któremu można przejąć władzę nad czasem i przestrzenią.
Więcej mówić o fabule nie wypada, ponieważ odkrywanie jej samemu to jeden z największych plusów tej gry. Dość powiedzieć, że sporą rolę odegra wojsko, Kanadyjczycy (sama Kanada przedstawiona jest jako ośmiobitowa gra z widokiem z góry, co pokazuje stereotyp zacofania Kanady względem USA) i nazi zombiaki, bo jak tłumaczy jedna z postaci "Każda współczesna gra musi mieć nazi zombie w pewnym stopniu rozgrywki". Jednak oprócz epickich przygód Nowy może przemierzać miasteczko zupełnie swobodnie i zaprzyjaźniać się z nowymi postaciami (Zbiera znajomych na Facebooku). 



Chodzenie po mieście odbywa się w czasie rzeczywistym, jednak walka to typowa turówka podobna "Final Fantasy", bohater podczas swojej kolejki ma prawo wypić miksturę lub użyć zdolności by wspomóc siebie lub sojusznika i zaatakować zdolnością lub bronią. Potem atakuje nas sojusznik (którym również steruje gracz) a tuż po nim wrogowie. "Kijek Prawdy" może zachwycić swoją złożonością, bronie mogą zadawać specjalne obrażenia (od ognia, prądu, obrzydzenia (co wywołuje wymioty u wrogów) albo dodatkowe krwawienie) które trzeba leczyć miksturą oczyszczenia (wodą mineralną), kolejność ataku zależy od szybkości postaci, punkty pancerza zwiększają się z coraz lepszymi zbrojami a ataki wymagają zaangażowania przez krótkie sekwencje QTE (wciskanie w odpowiednim czasie odpowiednich przycisków albo miarowe, szybkie naciskanie dwóch w celu na przykład wzmocnienia ataku szczurów przywołanych przez Kenny'ego).

Będąc szczerym "Kijek Prawdy" był jednym z największych zaskoczeń zeszłego roku. Spodziewałem się prostej gierki mającej na celu wyłudzenie pieniędzy od fanów serialu a otrzymałem złożonego erpega z fabułą na dobrych 10 godzin (misje poboczne są, ale nie jest ich dużo choć bywają denerwujące) świetną mechaniką i toną humoru. W skali Kisiela daję jej ocenę Stan/10.

czwartek, 17 września 2015

"Co robimy w ukryciu" czyli Nowa Zelandia to piękny kraj.


Zacznijmy od tego, że "Co robimy w ukryciu" to naprawdę bardzo dobry film. Nie spodziewałem się po nim niczego spektakularnego, ot zabawę z wampiryczną konwencją i trochę absurdalnego humoru. Dostałem to i wiele, wiele więcej. "What We Do in The Shadows" to jeden z najlepszych filmów 2014 roku. A nie był nawet wyświetlany w polskich multipleksach tylko w kinach studyjnych. Widocznie nowe Transformersy Michaele Baya były ważniejsze. Szczerze mówiąc mógłbym zakończyć ten wpis na jednym zdaniu, jeśli jeszcze nie widziałeś/łaś "Co robimy w ukryciu" zamknij mojego bloga i leć oglądać. Jeśli chcesz wyjaśnień dlaczego to dobry film, czytaj dalej, ale ostrzegam, że mogą pojawić się drobne spoilery.


Cały film utrzymany jest w konwencji dokumentu o wampirach żyjących we współczesnej Nowej Zelandii. Mamy grupę filmowców, kamerę podążającą za naszymi głównymi bohaterami (o nich później), narrację z offu i wywiady z postaciami zupełnie jak w każdym prawdziwym filmie dokumentalnym. Nasi wampirzy bohaterowie mimo XXI wieku żyją dość staromodnie, technologia jest dla nich obca, nie mają komputerów czy telewizorów ani Twittera. Jednak wychodząc na miasto (po zmroku oczywiście, tutaj jak w każdym NORMALNYM filmie o wampirach Słońce je pali, a nie sprawia, że błyszczą brokatem) potrafią wyglądać stylowo, zresztą sami spójrzcie:


Mają stylówę, co? Jednak skoro już wspomniałem o naszych ostrozębnych herosach przyjrzyjmy się im bliżej.


Ten uroczy tup to Viago, ma 379 lat i obsesję na punkcie sprzątania.
Spędził kilka lat w trumnie, bo myślał, że naprawdę nie żyje i kocha pewną śmiertelną kobietę.
Prowadzi pedantyczny styl (nie)życia.


Mój ulubieniec, Vladislav. Ma 8062 lata, wygląda na 16 (według niego samego).
Ogólnie z niego taki trochę narcyz, za życia był brutalnym władcą więc ma słabość do tortur i kobiet.
Obawia się tylko jednego: Bestii.


A oto Deacon, jeśli myślicie, że Vladislav jest narcyzem to nie spotkaliście tego gościa.
Deacon ma 183 lata, co czyni go najmłodszym z całej czwórki, najczęściej to on odpowiada za wykonywanie domowych obowiązków (czyli przez większość czasu w domu panuje bajzel).
Jest mistrzem tańca erotycznego.


I nareszcie Petyr. Ostatni prawdziwy Nosferatu. Mimo, że nie jest najstarszy w ekipie (8000 lat) zdecydowanie jest najbardziej staromodny. Mieszka w piwnicy, komunikuje się za pomocą syków i lubi polować na swoje ofiary zamiast zwabiać je na kolację. Lubi grać w szachy. To on ugryzł Deacona.

Oprócz nich pojawia się cała masa innych świetnych postaci, ludzka służąca Vaigo, która oczekuje na przemianę, nowo ugryziony przez Petyra śmiertelnik, który uczy się jak to jest być wampirem (lepiej nie żywić się niczym co nie jest krwią) i jego kumpel, który uczy głównych bohaterów nowych technologii (mogą oglądać wschód Słońca w internecie!) inne wampiry, których wbrew pozorom nie ma tak mało i grupa wilkołaków nie przeklinaków (obejrzyjcie to ogarniecie).

Osobiście nie mam nic do zarzucenia temu filmowi i będę bronił go jak niczego innego. Otrzymuje ode mnie 234(dobra linia KZK GOP) na 10. I czekam na drugą część, która podobno ma się skupiać na wspomnianych wcześniej wilkołakach. 

wtorek, 8 września 2015

Can you feel the love tonight? Czyli 10 najciekawszych ekranowych par.


Jako, że dawno nie było żadnego notowania dziś postanowiłem, że porozmawiamy o miłości. Miłość ssie, dziękuję, właśnie porozmawialiśmy o miłości. Jednak skupmy się na parach z ekranu. Przyjrzymy się zarówno serialom jak i filmom. Po tym niedługim jak na mnie wstępie pora zaczynać! Jednak nie spodziewajcie się tu Leonarda i tej laski z "Titanica" albo tej dwójki kartonowych wycinanek z "50 Twarzy Greya".


10. Mickey i Mallory Knox
"Urodzeni Mordercy"

Osobiście uwielbiam ten film. Za to jaki jest chory i niejednoznaczny. A Mallory i Mickey to zdecydowanie para której nie chcielibyście spotkać na swojej drodze. Podczas ich podróży autostradą 666 trup ściele się gęsto, ale kochają się więc wszystko jest ok.


9. Sherlock Holmes i Irene Adler
"Sherlock" (Jakikolwiek)

Wiem, w serialu Adler wystąpiła w jednym odcinku i nie do końca można powiedzieć żeby tworzyła z Sherlockiem ciekawy związek, ale w takiej wersji z Robertem Downeyem Jr było zgoła inaczej. W każdym razie, dwie postacie uwielbiane przez fandom.


8. Jake Sully i Neytiri
"Avatar"

Dzikuska i komandos. Taka "Pocahontas" według Camerona z mechami zamiast statków. Dość stereotypowa historia ich miłości a jednak wciąga.


7. Ringo i Yolanda
"Pulp Fiction"

Kolejna przestępcza para na liście. Napadają na sklepy i restauracje żeby mieć na życie i odreagować, Ale jednemu zależy na drugim i stanowią w sumie słodką parę.


6. Batman i Catwoman 
"Batman" (filmy, seriale, gry, komiksy)

Pierwsza superbohaterska para notowania, Rycerz z Gotham i Kobieta Kot flirtują ze sobą od zawsze. Mimo tego, że ta druga nie zawsze gra zgodnie z prawem Batman jest w stanie wskoczyć za nią w ogień.


5. Shrek i Fiona
"Shrek 2"

Na półmetku para nie z tej bajki. Księżniczka i ogr. No, przynajmniej na początku Fiona była księżniczką jednak coś ich połączyło już w części pierwszej tej genialnej i kultowej już animacji ze studia Dreamworks.


4. Joker i Harley Quinn
"Batman" (Ponownie praktycznie wszystko związane z marką)

Kolejna para ze stajni DC, jednak tym razem przykład destrukcyjnej miłości.Harley zrobi dla "Pana J" wszystko jednak on tylko ją wykorzystuje. Najlepszy przykład jej miłości widać w drugiej części growego Batmana gdzie Harley staje się kimś więcej niż ładną buzią i przynętą na Nietoperza.


3. Hawkeye i Czarna Wdowa
"Avengers"

Dwójka tajnych agentów S.H.I.E.L.D? Zdecydowanie tak. Dwójka najbardziej bezużytecznych Avengersów? Być może. Coś między nimi zdecydowanie jest, w filmach przeżyli ze sobą wiele a w komiksach już od dawna tworzą szczęśliwą parę.


2. Homer i Marge Simpsonowie.
"Simpsonowie"

Idealny przykład sitcomowej rodziny radzącej sobie z problemami. Homer bywa egoistyczny i dziecinny a Marge nadopiekuńcza jednak razem świetnie się dopełniają a to, że związek jest udany pokazuje trójka dzieci którą wychowują.


1. Marla Singer i Tyler Durden.
"Podziemny Krąg"

To musiało być pierwsze miejsce na liście. Jeden z najlepszych filmów jakie widziałem kiedykolwiek posiadający najlepszą parę w historii kinematografii. Marla była "rakiem toczącym życie" postaci granej przez Edwarda Nortona, jednak w pewnym momencie zaczęło im na sobie zależeć a rozkwit ich związku możemy oglądać podczas wybuchowego finału. A zdanie "Spotkałaś mnie w dziwnym momencie mojego życia" stało się kultowe. 

Być może miłości nie ma w prawdziwym świecie, ale w filmowym trzyma się całkiem nieźle. A Wy macie jakieś ulubione ekranowe pary? Dajcie znać w komentarzu.

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Kisielowe rozmowy część 1 czyli Niasz z kanału "Niasz i piksele"

Jon Steward jest duchowym patronem tej serii.

Czasami człowiek musi odłożyć filmy, gry i pogadać z innymi ludźmi. Dlatego właśnie powstał ten cykl! Do Kisielowych Rozmów zapraszani są goście specjalni, z ciekawym hobby i mający coś do powiedzenia o otaczającym świecie. Na pierwszy ogień zaprosiłem moją wielką przyjaciółkę, fankę DIY i początkującą cosplayerkę Niasz. 

Kisiel: Niasz, Twoje pasje to cosplay i DIY, ale czy tylko? Co jeszcze robisz w czasie wolnym (o ile takowy jeszcze masz)?

Niasz: Czas wolny staram się poświęcać mojemu ukochanemu chłopakowi, który jest, dzięki Bogu, bardzo wyrozumiały, Jeśli chodzi o moje zainteresowania. W wolnym czasie często gram z nim w gry komputerowe, które nierzadko są moją inspiracją do tworzenia. Tematy związane z nimi są często poruszane w moich pracach.

K: Jesteś studentką, czy kierunek który wybrałaś jakoś wpłynął na Twoje pasje?

N: Nie sądzę, od początku (czyli szkoły podstawowej!) wiedziałam, co chcę robić i w jakim kierunku chcę iść, jeśli chodzi o zawód. Kierunek moich studiów nie ma nic wspólnego z tym, co robię po zajęciach, dlatego moje hobby jest doskonałą odskocznią od podręczników. Jedynym problemem może być ograniczona ilość czasu wolnego ze względu na, niekiedy, dziwną siatkę zajęć, ale zdaję sobie sprawę, że wyglądałoby to w taki sposób niezależnie od kierunku, na jaki bym uczęszczała.

K: Wspominałaś wcześniej, że bardzo lubisz gry komputerowe, masz jakąś ulubioną produkcję?

N: Trudno mówić o jednym konkretnym tytule. Jestem wielką fanką gier niezależnych. Grą, w którą przegrałam najwięcej życia, jest seria The Binding of Isaac. Aktualnie siedzę przy produkcji The Cat Lady, która zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie. Grą, która na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako ta, którą udało mi się przejść od A do Z w "dorosłym życiu", to stary, dobry Fahrenheit. Oczywiście nie gardzę również grami multiplayer, jak np. League of Legends lub Don't Starve. Gry mimo wszystko są dla mnie przede wszystkim sposobem na spędzenie czasu z przyjaciółmi, znajomymi, chłopakiem.

K: Od jak dawna zajmujesz się DIY? Jestem wielkim fanem Twoich prac, są kreatywne i stosunkowo proste do wykonania

N: Od kiedy pamiętam, lubię sobie coś wylepić albo uszyć. Po raz pierwszy miałam w ręce igłę i nitkę w wieku ok. 4 czy 5 lat. Babcia dała mi kawałek materiału, igłę, nitkę, naparstek i garść guzików. Byłam w stanie bawić się tym pół dnia. Pamiętam, że lepiłam masę rzeczy z plasteliny, szczególnie postacie z kreskówek. Jako dzieciak byłam też wielką fanką haftowania chusteczek. Zamiłowanie do tracenia czasu na robienie głupotek zostało mi do dziś.

K: Przejdźmy teraz do najciekawszego Twojego hobby czyli cosplayu, masz na swoim koncie naprawdę udany cosplay Annie jednak jakie są Twoje dalsze plany związanie z przebierankami?

Cosplayem Annie Niasz zawojowała IEM 2015

N: Aktualnie jestem w trakcie ulepszania tego projektu oraz zbierania materiałów. Prawdą jest, że cosplay to drogie i czasochłonne przedsięwzięcie. Lubię wyjść na miasto, poszukać promocji na tkaniny, materiały potrzebne do kostiumów, skonfrontować to z listą postaci, za które chciałabym się przebrać i po prostu odłożyć coś "na zapas". Aktualnie czeka na mnie prawie kompletna Pogodynka Janna - chyba, że uda mi się znaleźć coś lepszego w międzyczasie. Wszystko zależy od szczęścia i tego, na co trafi się na wyprzedażach. Przynajmniej w moim przypadku.

K: Byłaś na IEM 2015 czy zamierzasz pojawić się także na kolejnej edycji tej imprezy?

N: Byłam już uczestnikiem tej imprezy od samego początku, jak finały zaczęły odbywać się na terenie Katowic. W tym roku "pozazdrościłam" cosplayerom i spróbowałam czegoś swojego. Oczywiście, pojawię się, zgodnie z tradycją, na IEM 2016. Również w przebraniu, oczywiście.

K: I to by było na tyle, dziękuję za poświęcony czas i szczere odpowiedzi.

N: Dziękuję również, bardzo miło było być Twoim gościem.

Jeśli chcecie zobaczyć wytwory Niasz wpadnijcie na jej kanał tutaj i DeviantArta tutaj.

Jeśli chcesz być w kolejnym odcinku Kisielowych Rozmów daj mi jakoś znać :)
Emotikon wink

piątek, 28 sierpnia 2015

"50 Twarzy Greya" po raz drugi, czyli płakałem jak czytałem.


Chciałem o tym zapomnieć. Porzucić, oddalić się od tego i sprawić, by zatopiło się w otchłani mojej niepamięci. Chciałem spalić każde wspomnienie o tej okropnej marce. I prawie mi się udało, PRAWIE zapomniałem o "50 Twarzach Greya" aż tu pewnego poranka wchodząc na mojego Fejsbunia (odnośnik z boku strony) zostałem zaproszony na wydarzenie "Premiera filmu "Nowe Oblicze Greya" marzec 2017". Oczywiście odmówiłem jednak skoro już za niecałe 2 lata otrzymamy kolejną ekranizację tego nowotworu, który toczy mózgi ludzi będzie kolejna okazja żeby się pośmiać a moje życie po recenzji wyglądać będzie tak: 



Jednak żeby pośmiać się z filmu powinienem na początku przeczytać książkę żeby mieć jakiekolwiek pojęcie o uniwersum (bo przecież lore trylogii Greya jest rozbudowane równie mocno co "Władcy Pierścieni" lub Harry'ego Pottera). I o ile do pierwszego filmu podchodziłem z delikatną tylko wiedzą o oryginale (nie doszedłem nawet do połowy książki) teraz postanowiłem nadrobić zaległości i do marca 2017 być tak gotowym jak to tylko możliwe. Słodki Jezu z czekolady, po tym co przeczytałem w pierwszej części, nie wiem czy będę gotowy na drugą i (o zgrozo) trzecią.

Zacznijmy jednak od początku. E.L James to kobieta, która wygląda jak typowa, amerykańska kura domowa. Chociaż urodziła się w Londynie. Co dała nam Wielka Brytania? Pink Floyd, Beatlesów, Jasia Fasolę, Jamesa Bonda i Christiana Greya (Nie mylić z Dorianem Grayem). Pani James była wielką fanką sagi "Zmierzch" (recenzję pierwszej części tego niesamowitego cyklu znajdziecie tutaj) jednak zamiast tylko czerpać radość z twórczości Stephanie Meyer postanowiła owe uniwersum rozszerzyć i zaczęła pisać własne historie o miłości i stosunkach sadomasochistycznych. Przepis na sukces, prawda? Niestety zamiast chować swoje historyjki do szuflady lub zapisywać na swoim dysku udostępniała je na forach, zobaczyli je (nie)właściwi ludzie i BUM! mamy powieść której nikt nie chciał a niemal każdy o niej słyszał.

Co można napisać o fabule? Jest. Fabuła to pretekst do podwiązania partnerki i złojenia jej skóry biczem. Christian Grey jest bogaty i ma niekonwencjonalne hobby. Z drugiej strony mamy Anastasie Steele, studentkę, która jest nieśmiała i szuka "tego jedynego". Więcej postaci? Po co nam to? Dajmy wycinanki ze znikomymi cechami charakteru, bo po co nam rozwinięte tło fabularne lub wyraziste postacie drugoplanowe? Fuck it, i tak się sprzeda. Mogłoby tu dojść do swoistego konfliktu osobowości, nieśmiała Anastasia i bezpruderyjny Grey, jednak żeby doszło do czegoś takiego, postacie potrzebują jednej rzeczy, mózgu. Bohaterowie (główni, bo o pobocznych w ogóle nie ma co mówić) są cholernie niekonsekwentni w swoich działaniach. Są jeszcze sceny... ekhem... kopulacji. Sprawiają, że czułem się jednocześnie niezręcznie z jednej i strasznie rozbawiony z drugiej strony. Ogólnie podczas czytania towarzyszyło mi wiele emocji, od histerycznego rechotu po szerokie ziewanie. 

Jednak zamiast dalej opisywać fabułę pozwolę sobie przytoczyć kilka najbardziej błyskotliwych pomysłów, za które E.L. James otrzymuje Order Kreatywności Paulo Coelho 




„A ja zostaję, drżąca masa szalejących kobiecych hormonów. Długo wpatruję się w drzwi, za którymi zniknął, nim wreszcie wracam na Ziemię”. Anastasia to cholerna kosmonautka.

"I dostałam okres, rano muszę pamiętać o pigułce" To wiadomość, która zmienia postrzeganie całej książki.

I mój ulubiony:  "Z barwy niewątpliwie przypominam manifest komunistyczny"

"50 Twarzy Greya" to zła książka. To nawet nie książka, to gwałt popełniony na literaturze, koszmar, który został powołany do życia. E.L James to wcielenie Szatana, a jej trylogia musiała być karą za wszystkie moje grzechy. Nie dałem rady za pierwszym razem, ledwo przebrnąłem teraz. Naprawdę obawiam się kolejnych części. Idę obejrzeć po raz kolejny "Co robimy w ukryciu" żeby zmyć zniewagę z mojego serca.