wtorek, 15 grudnia 2015
"Scott Pilgrim kontra świat" czyli film idealny dla mnie?
Ostatnio siedziałem wyjątkowo się nudząc. Zdarza mi się to niezwykle rzadko, gdyż najczęściej znajduję sobie jakieś (najczęściej zajmujące i bezsensowne) zajęcie. Tym razem padło na przejrzenie listy "Do obejrzenia" na Filmwebie, wśród masy klasycznych pozycji znalazłem to niepozorne dziełko z dopiskiem "Umrę jak nie zobaczę" więc jak najszybciej nadrobiłem tyły i poświęciłem godzinę 51 minut na podróż do dość zwariowanego świata Scotta Pilgrima.
Naszego bohatera możecie zobaczyć na plakacie powyżej, to ten młody gość ze zmierzwionymi włosami, w czerwonej koszulce i z frotką na ręku. Gra w kapeli rockowej i w sumie to nawet aż tak nie narzeka na swoje życie i da się go lubić (Halo, Panie Dominiku z "Sali Samobójców") ma współlokatora - geja, zaczął chodzić z Azjatką, jego kapela bierze udział w konkursie talentów, w ogóle cud, miód i orzeszki. Ale oczywiście coś musi się skomplikować i sympatyczny bohater wpada na dziewczynę swoich marzeń, Ramonę Flowers (To ta z fioletowymi włosami) problem jest jednak jeden, żeby myśleć o "czymś więcej" Scott musi pokonać 7(!) byłych chłopaków Ramony.
Nie chcę spoilerować dalszej części fabuły filmu, ponieważ jest odpowiednio zakręcona, trzyma w napięciu i naprawdę warto poznać ją na własną rękę. Wystarczy powiedzieć, że film czerpie z popkultury całymi garściami, nawiązuje do gier komputerowych, anime, mangi, parodiuje filmy akcji i dramaty dla nastolatków i po prostu jest świetną komedią z elementami fantasy, wystarczy tylko, że jesteście (a jestem pewien, że jesteście) nieco mniej spięci niż niektórzy użytkownicy portalu Filmweb (którzy jadą po tym filmie niczym po burej suce z drugiej strony wychwalając takie smętne pierdoły jak "Paranormal Activity" czy inne smutne "Zielone Mile". "Scott Pilgrim kontra świat" to świetny film na rozluźnienie po ciężkim dniu w szkole/pracy.
Edgar Wright nie robi złych filmów, "Wysyp Żywych Trupów" był świetnym pastiszem horrorów z zombie (I to jeszcze przed "The Walking Dead" i całym boomem na nie), "Hot Fuzz" genialnie parodiowało klisze filmów akcji, a moje osobiście ulubione "To już jest koniec" (Nie mylić z amerykańskim filmem Jamesa Franco, który był moim zdaniem dość słaby) wyznaczył mi nowy cel w życiu, zaliczenie "Złotej Mili" (12 knajp w jedną noc), i był sam w sobie satyrą na kino science fiction. Co prawda w przygodach Scotta Pilgrima nie uświadczymy ani Simona Pegga, ani Nicka Frosta ani tym bardziej Martina Freemana (serialowego Watsona) którzy są charakterystycznymi dla kina Wrighta aktorami, to nowa, młodsza zmiana zrobiła kawał dobrej roboty (szczególnie Kieran Culkin, brat Kevina samego w domu) i brak znanych twarzy nie boli. Jednym zdaniem, jeśli macie dystans do otaczającego Was świata i chcecie przestać myśleć o problemach obejrzyjcie i zakochajcie się w perypetiach Scotta Pilgrima.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz