wtorek, 14 kwietnia 2015

"Zmierzch" czyli jksgfsdavfjjnjflnsdgnlnfvkn


Zapewne zastanowił Was podtytuł dzisiejszego wpisu. Czy to jakiś ukryty kod? A może nauczyłem się mówić po węgiersku z lekką domieszką Esperanto i dokładką języka Simów? A może to po prostu ciąg przypadkowych liter stworzony po tym jak uderzyłem w klawiaturę z bezsilności? Jeśli wybraliście opcję numer 3 to śmiało mogę wam pogratulować. W mojej naiwności stwierdziłem, że w sumie ostatnio zrobiło się tu zbyt miło i wszystko wychwalam więc może pora coś zgnoić. I niestety padło na (do niedawna przynajmniej) uwielbianą sagę o wampirach niejakiej Stephanie Meyer. I w sumie mam nieco ciekawszy plan do zrealizowania, ale z powodu drobnych (w sumie to całkiem dużych ale nieważne) niedopowiedzeń będzie musiał jeszcze chwilę poczekać. Sięgnąłem więc po "światowy bestseller". Ale dlaczego książka a nie film, który jest jeszcze gorszy? Bo lubię wyzwania i postaram się, powtarzam postaram się wykrzesać choć odrobinę entuzjazmu, bo może ktoś przeczytał wszystkie 4 części z radością i jest ich wielkim fanem. Ja w czasach głębokiej podstawówki sięgnąłem jedynie po część pierwszą i chyba nawet jej nie doczytałem. Ale potem miałem (nie)szczęście zobaczyć wszystkie 5 filmów opisujących wszystkie 4 części (skomplikowane, ale hajs się zgadza). Tak więc pora zanurzyć się w świat absurdu, w którym wampiry błyszczą w świetle słonecznym. I jako, że to recenzja książki dziś będzie mniej obrazków.

I gdyby ktoś zapytał mnie: "Kisiel, co jest gorsze? "Zmierzch" czy "50 Twarzy Greya"? A może coś jeszcze innego?" to po dłuższej chwili zastanowienia odpowiedziałbym: "Chyba jednak Grey ale "Zmierzch" jest tuż za nim" i pewnie dodałbym, że na podium załapałyby się "Igrzyska Śmierci" (Tak, dalej nie lubię tej serii i chyba nigdy nie zacznę.) Bo jednak czegokolwiek złego nie mówić o dziełku Meyer to przynajmniej akcja jest spójna i bohaterowie sprawiają wrażenie myślących ludzi (czasami) gdy w "50 twarzach" są lalkami wyciętymi z papieru na których ktoś wypisał po jednej czesze charakteru. I w zasadzie Stephanie Meyer nie poszła drogą tej kobiety od "Zniszcz ten dziennik" (Wyrzuciłem nazwisko z głowy i nie chcę go pamiętać) i przynajmniej włożyła do swojej serii jakąkolwiek treść. Tu jednak pozytywy się kończą i dalej czeka nas już tylko kąpiel w fekaliach i brokacie.

Nie wiem czy warto rozpisywać się o fabule (skupię się stricte na pierwszej części, bo w sumie tylko o niej mam jakiekolwiek pojęcie), ponieważ jest ona płytka jak skecze kabaretu Paranienormalni. Mamy więc naszą Belle Swan (Naprawdę, nazwać bohaterkę "Bella"? To tak jakby Harry Potter miał na imię "Wygram ze złem"), która jest tym typem samotnej, wrażliwej i rezolutnej nastolatki. Przeprowadza się do jakiegoś wygwizdowa przypominającego nieco "Miasteczko Twin Peaks" dozwolone od lat 12, gdzie mieszka jej ojciec. Chodzi do szkoły i ogólnie ma nudne życie o którym niewielu osobom chciałoby się czytać. Ale oczywiście pewnego dnia poznaje "JEGO" Roberta Patti... znaczy Edvarda Cullena, który jest idealnym chłopakiem z jej snów. To nastraja bohaterkę do rzucania frazesów pokroju "Nie mam u niego szans" i "Nie mogę przestać o nim myśleć".
Ogólnie mamy takie trochę szkolne love story, czasami delikatnie przerażające (serio, nie wiem czy którakolwiek kobieta chciałaby usłyszeć od mężczyzny, że "lubi patrzeć jak śpi", ja bym się przeraził) ale na jaw wychodzi przerażający fakt, że EDVARD JEST WAMPIREM! I to nie takim zwykłym Nosferatu. Edvard nie topi się w świetle, on w nim błyszczy/iluminuje/migota tysiącem barw jakby to zaśpiewał Varius Manx. Edvard ma w sumie jakąś rodzinę w której oczywiście każdy inny też jest wąpierzem ale w sumie nie są ważni więc cokolwiek, robimy tło fabularne. Gdzieś tam przewija się wątek jakiejś rudej labadziary i jej dwóch pachołów, którzy są tymi złymi wampirami i piją krew ale w sumie wszystko jest czarno-białe i od razu wiadomo, że jednak się pocałują i to jeszcze na balu.

Co mam powiedzieć o "Zmierzchu"? Książka jest marna, to fakt ale czytałem gorsze badziewia. Tendencyjni bohaterowie, płytka fabuła i koszmarnie, powtarzam koszmarnie stylizowane słownictwo to główne wady książki ale wciąż nie jest to "50 twarzy Greya", co nie znaczy, że to dzieło na miarę"Roku 1984" Orwella ale dobrze rokuje. Prawdziwą miernotą jest za to film z Kristen "Mam jedną minę" Steward i Robertem "Ginę w czwartej części Harry'ego Pottera" Pattinsonem, gdzie plenery są nudne, kamerę obsługiwał dziesięciolatek a i pozostali aktorzy wyglądają jakby zjedli kij. Smutne jest też to jak zmienił się wizerunek wampira w popkulturze. Od filmów z Bellem Lugosim, przez niesamowity "Wywiad z Wampirem", parodii pokroju "Wampirów bez zębów" aż po błyszczącego Edvarda. Mam nadzieję, że podobny los nie spotka zombie, które od niedawna przeżywają renesans. I z tymi słowami pozostawiam was już samych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz