niedziela, 8 listopada 2015

"Orzeł kontra Rekin", czyli powrót po nieplanowanym urlopie.


Wróciłem po dłuższym niebycie spowodowanym: wycieczką (O której będzie wpis pseudo - lajfstajlowy, a co), remontem i paroma innymi rzeczami. Jednak teraz, gdy ponownie zagościłem na blogu postaram się pisać raczej regularnie (Słowa klucz: Postaram się i raczej), niedługo kolejne, dość ciekawe filmowe zestawienie jednak dziś chciałbym uraczyć Was kolejną nowozelandzką produkcją. Skoro to produkcja nowozelandzka spodziewać się można, że będzie dość niekonwencjonalna. A przy okazji będzie to pierwsza (i raczej ostatnia) pozytywna recenzja komedii romantycznej. Zresztą główną rolę gra tu Jemaine Clement, który wcielił się w mojego ulubionego Vladislava z "Co robimy w ukryciu" a cały film określany jest mianem "Komedią romantyczną dla aspołecznych", czyli idealną dla mnie.

Na czym opiera się cały koncept filmu? Na jego kameralności. Nie ma sensu szukać tu blichtru oraz pięknych i młodych wprost z okładek kolorowych magazynów. To historia dwóch szaraczków, typowej klasy średniej wyższej do której większość z nas należy. Co różni jednak naszych bohaterów od większości innych? Ich introwertyzm. Naprawdę, ciężko spotkać bardziej aspołeczne osoby niż główna para bohaterów. Jednak Taika Waititi (Reżyser, który fanom Hollywoodu znany będzie przede wszystkim z ekranizacji "Zielonej Latarni"... Mocno średniej ekranizacji trzeba dodać) zamiast uczynić z bohaterów psychopatów lub totalnych odludków tak jak robią to David Lynch lub bracia Coen tylko stworzył duet, który swoją aspołeczność uważa za coś najważniejszego i niemal świętego. Tym bardziej dziwi fakt, że Lilly i Jarrod znaleźli się na balu z przebraniami, on w stroju orła, ona przebrana za rekina. Sam początek ich znajomości jest przekomiczny, a idąc dalej film rozkręca się rzucając masą absurdalnego i inteligentnego jednocześnie humoru.


"Orzeł kontra Rekin" to jedno z najlepszych osiągnięć kina XXI wieku. Komedia romantyczna inna niż wszystkie "Listy do M", "Sexy w Wielkim Mieście" czy pisane na jedno kopyto komedyjki z Hugh Grantem. To film odcinający się od swojego gatunku, pełen ironii tak do siebie jak i gatunku który prezentuje. Bardzo żałuję, że nie zyskał w naszym kraju rozgłosu na jaki zasługuje i został wyświetlony tylko w kinach studyjnych, jednak z miłą chęcią przygarnę wydanie DVD tego małego arcydzieła jeśli tylko rzuci mi się w oczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz