poniedziałek, 30 marca 2015

"Through The Never" czyli nowa Metallica nie zawsze musi ssać.


Nie ma na świecie osoby, która nie zna Metalliki. Czy to sztandarowe "Nothing Else Matters" czy nieco starsze i bardziej zadziorne "...And Justice For All" było, jest i będzie katowane na rockowych stacjach radiowych a muzycy z wrzeszczących chłopców noszących długie włosy i skóry stali się biznesmenami. I nie powiem, że każdy album "Mety" był dobry. Nie każdy album był ok, część była po prostu okropna. Jednymi z moich ulubionych utworów w historii całego zespołu są "One" (Nawiązujące teledyskiem do filmu "Johnny Poszedł na Wojnę", który również polecam), "For Whom the Bell Tolls" i oczywiście "Master of Puppets" z genialną solówką. Inne kawałki można by wymieniać w nieskończoność, więc zamiast to robić przejdźmy do meritum sprawy.


W 2004 roku powstało "Some Kind of Monster", pierwszy oficjalny dokument o grupie, gdzie okazało się, że życie członka zespołu metalowego to nie tylko imprezowanie po koncertach i fanki czekające na zapleczu. Film pokazuje napięcia pomiędzy zespołem, archiwalne nagrania i potwierdza plotkę o tym,że Metallica na każdą trasę wozi ze sobą terapeutę. Jednak "Some Kind of Monster" kończy się zgoła pozytywnie, ponieważ zespół (zgrany i pogodzony) staje w świetle reflektorów. I w tym samym świetle reflektorów zaczyna się "Through The Never". Fani czekali na kolejny film całe 9 lat, pojawił się we wrześniu 2013 roku i od razu na siebie zarobił. Tym razem nie ma wewnętrznych niesnasek i terapii grupowych. Mamy za to przygotowania do koncertu, sam koncert (Który jest rzeczywistym zapisem koncertu Metalliki) i surrealistyczną fabułę w tle tego wszystkiego.

Fabuła, z pozoru wydaje się prosta, Mamy przygotowania do ogromnego koncertu Metalliki, wozy transmisyjne, miliony fanów, pirotechnikę i wśród tego głównego bohatera, Tripa, który jest chłopcem na posyłki zespołu i praktycznie każdego. Wraca z dostawy i już chce usiąść na trybunie i rozkoszować się resztą koncertu (Który zaczął się w międzyczasie) ale dostaje kolejne zadanie, przywiezienie tajemniczej paczki. Zadanie, pozoru proste zmienia się jednak gdy okazuje się, że w mieście wybuchają zamieszki, na ulicę wychodzą opancerzeni policjanci i buntownicy prowadzenie przez zamaskowanego mężczyznę na koniu. Surrealizm wkracza do filmu od pierwszych minut, gdy widzimy Jamesa Hetfielda gnającego po arenie srebrnym samochodem czy kabinę wypełnioną głośnikami, dzięki którym widać roznoszące się fale dźwiękowe. Później jest już tylko dziwniej. Proporcje się zaburzają, pojawiają się postacie, których wcześniej nie było i cały film nabiera klimatu jednego z pokręconych teledysków metalowych.


Jednak w tle wciąż trwa koncert i to właśnie on jest jednym z najjaśniejszych punktów filmu. Bo na tym koncercie Metallica powróciła do formy. Nie widać już pięćdziesięcioletnich dziadków liczących pieniądze tylko starą Metę. Hetfield używa swojego głosu do granic możliwości, Lars Ulrich wchodzi w odpowiednim momencie a solówki Kirka Hammetta brzmią tak jak powinny. Dobór piosenek również jest odpowiedni. Kiedy główny bohater poszukuje i ucieka z paliwem, chłopaki zaczynają grać "Fuel", za każdym razem gdy dzieje się coś intensywnego i szybkiego, zespół przyspiesza, zaś kiedy Trip zatrzymuje się i myśli wchodzi ballada, jednak jedna fenomenalna scena pokazuje czym jest ten film. W pewnym momencie Trip trafia w sam środek tłumu policjantów i buntowników, którzy wyglądają jakby zaraz mieli się sobie rzucić do gardeł. Zespół zaczyna grać "Wherever I May Roam" a stróże prawa w tym samym czasie wybijają rytm na tarczach. I właśnie takie szczególiki tworzą film niesamowity wizualnie i fabularnie. Zresztą podczas samego koncertu pojawiają się symbole, dla fanów Metalliki kultowe. Krzesło Elektryczne z "Ride The Lighting", zbudowana (i zburzona) zostaje statua sprawiedliwości z "And Justice For All", a podczas odgrywania "Master Of Puppet" z ziemi wyrastają krzyże. Pozostaje mi tylko zostawić teledysk do "Master Of Puppet" własnie, stworzony z fragmentów filmu.

"Through The Never" świetnie pokazuje, że Metallica potrafi jeszcze zagrać jak za dawnych lat i wciąż ma bardzo tolerancyjnych fanów. Mam nadzieję, że nowa płyta będzie utrzymywać poziom przynajmniej tej koncertówki.

niedziela, 22 marca 2015

"Five Nights at Freddy's" czyli nowe oblicze strachu.


UWAGA! TEKST MOŻE ZAWIERAĆ ŚLADOWE (CZYLI DUŻE) ILOŚCI SPOILERÓW DOTYCZĄCYCH FABUŁY WSZYSTKICH TRZECH CZĘŚCI GIER.

Jako, że jutro wyjeżdżam na powiedzmy tydzień postanowiłem wrzucić coś dużego przed szkolną wycieczką. Czy może być coś większego niż obszerne przeanalizowanie wszystkich trzech części gry, która zawładnęła internetem w ostatnich miesiącach, a twórcy przyniosła niesamowity zysk? I jako, że "Five Nights at Freddy's" jest horrorem, nie mogłem trafić lepiej.
Jednak zanim zacznie się cała chora jazda z fabułą zastanówmy się dlaczego marka ta jest tak nośna, a niektórzy nawet nazywają ją "Najbardziej nietuzinkowym horrorem ostatnich lat". Pierwszą rzeczą jest przystępna cena. Niecałe 15 euro (seria dostępna jest tylko w wydaniu cyfrowym) za wszystkie trzy części wydaje się być całkiem dobrym układem, zważywszy na to ile zabawy/stanów przedzawałowych (Niepotrzebne skreślić) daje. Kolejną rzeczą jest to, że FNAF i jego sequele (W sumie jeden prequel też ale o tym później) to gry indie, tworzone przez jednego Scotta Cawthona (Notabene gość wpłacił ostatnio 25000 dolarów na charytatywnym streamie więc szacunek dla niego, pieniążki nie uderzyły mu do głowy) a gry indie zawsze są w cenie. Po trzecie, prosty koncept gry, który ogarnęłoby nawet dziecko (Nie polecam jednak dawać jakiejkolwiek części dzieciom chyba, że ich nie kochacie/zdenerwowały Was) przez co wywołuje jeszcze większy strach. Ostatnim, i najważniejszym aspektem jest fabuła. Fabuła, która na pierwszy rzut oka jest szczątkowa, ale gdy potrafi się czytać między wierszami, odkrywa się całą historię i widzi,że "Freddy's Fazbear Pizza" ("Fazbear Fright" w trzeciej części) skrywa o wiele więcej mrocznych sekretów niż wydaje się na początku.


Dlatego krótko o gameplayu. Mamy statyczny widok biura i monitor z masą kamer. Naszym zadaniem jest przeżyć noc, od północy do szóstej rano. Wszystko wydaje się proste, dopóki animatroniki (Które są główną atrakcją pizzerii) okazują się być świadome i traktują gracza jako egzoszkielet, który należy wepchać w pusty kostium Freddiego Fazbear'a (Albo zrobić po prostu coś, gdyż w trzeciej części animatronik po prostu przychodzi do biura i mówi "Wal się, przegrałeś a ja Cię zjem" (Nie w tym sensie ale wiadomo o co chodzi). W pierwszej części przed animatronikami mogły uchronić drzwi znajdujące się w biurze, jednak nie można było trzymać ich wciąż zamkniętych, ponieważ pożerały masę energii. A gdy ta się kończy ze sceny schodzi Freddy Fazbear,a jedyne co może zrobić gracz to siedzieć w pozycji embrionalnej i czekać a śmierć. Do tego prostego konceptu część druga dołożyła swoje trzy grosze odwracając go do góry nogami. Nie ma drzwi, tylko dwie kartki wentylacyjne (które zresztą są częstym źródłem żartów, ponieważ dlaczego są takiej wielkości, że bez problemu mieści się w nich dorosły człowiek/robot w kostiumie misia, a wejścia do nich znajdują się przy dziecięcych stolikach bez żadnej ochrony) i przestrzeń pośrodku, a naszą jedyną bronią jest latarka. Poza tym gracz dostał obowiązek nakręcania pozytywki, która powstrzymuje Marionetkę (będącą najstraszniejszym przeciwnikiem w serii) a do piątki "robotów" z części pierwszej dołączyły ich nowsze wersje (W sumie to prequel więc starsze wersje, ale wyglądają na nowsze, gdy tak naprawdę te wyglądające na starsze są nowszymi... skomplikowane) i nowi, jeszcze bardziej irytujący przeciwnicy. Jednak przeciwników można zwodzić, ponieważ jako "Niezbędny element wyposażenia" gracz otrzymał pustą głowę jednej z maskotek, więc gdy założy się ją odpowiednio szybko potraktują go jako swojego i odejdą. Jednak część druga uważana jest często za najgorszą. Jednak cóż znaczy być najgorszym wśród najlepszych? "Five Nights at Freddy's 2" to wciąż solidny horror, który całkiem niedawno był do pobrania za całe 0 dolarów w wersji mobilnej (niestety promocja się skoczyła więc znów kosztuje 5). Część trzecia, która wyszła zupełnie niedawno znów zmienia koncept. Tym razem nie ma pizzerii. Jest "Fazbear Fright" czyli coś na kształt domu strachów i muzeum w jednym, zbudowane z zasobów poprzednich pizzerii. Graczowi przeszkadza jeden animatronik, Springtrap, który skrywa w sobie mroczną tajemnicę. Wrogowie z poprzednich części (aczkolwiek nie wszyscy) pojawiają się za to w wersjach fantomowych, strasząc gracza i psując systemy. Systemy, ponieważ kolejną nowością jest drugi panel pozwalający kontrolować stan kamer,audio oraz wentylacji, ponieważ Springtrapa da się odstraszyć jedynie sygnałem dźwiękowym lub blokadą tunelu wentylacyjnego. Po raz pierwszy w serii pojawiły się też wielorakie zakończenia (złe, neutralne i dobre) rzucające nowe światło na fabule.


Głównymi bohaterami są jednak animatroniki. W pierwszej części są to Freddy Fazbear (miś, frontman i główna maskotka restauracji) Kurczaczek Chica, Króliczek Bonnie i Pirat Foxy (Który jak sama nazwa wskazuje jest lisem) a także tajemniczy Złoty Freddie o którym nic nie wiadomo. W drugiej części dołączają do nich ich "zabawkowe" wersje (Wyglądające bardziej bajkowo i przyjaźnie), lisica Mangle (Początkowo była zabawkową wersję Foxiego jednak została zdemontowana przez dzieci i wypuszczona jako zabawka "Wyjmij część i odłóż", Balonowy Chłopiec, który nie atakuje gracza ale wyłącza latarkę i wszystkie inne światła, narażając na atak Foxiego oraz Marionetka, przed którą nie ma żadnego ratunku, a jedynym wyjściem jest nakręcanie pozytywki. W części trzeciej pojawia się Springtrap a którym pisałem już wcześniej. Każdy z pięciu pierwszych animatroników (Freddy,Chica,Bonnie,Foxy i Golden Freddy) posiadają w sobie duszę pięciu zamordowanych w restauracji dzieci ożywionych przez Marionetkę (Która również jest personifikacją duszy dziecka zabitego najpewniej przez tego samego człowieka jakiś czas wcześniej) i szukają odkupienia poprzez zabicie swojego mordercy (Co w końcu im się udaje) Fabuła "Five nights at Freddy's" jest skomplikowana i niejasna, gracz odnajduje ją tylko w szczątkowych rozmowach na początku (niemal) każdej nocy i drobnych szczegółach takich jak plakaty wiszące na ścianach, czy minigierki pojawiające się czasami po śmierci. 


"Five Nights at Freddy's" to gra innowacyjna, pokazująca, że strach nie wymaga kilkusetosobowej ekipy i zaawansowanego technicznie silnika graficznego. Choć czasem irytuje, straszy niezależnie od tego ile razy w nią grasz, jeśli nie jesteś wystarczająco szybki umierasz, a Twoje uszy "raczone" są metaliczną kakofonią. Naprawdę polecam każdemu wybrać się w podróż do mrocznej i niebezpiecznej pizzerii, Może uda Wam się spotkać nawet tajemniczego Shadow Bonniego lub odkryć kim tak naprawdę jest Fioletowy Gość. A Cupcake to najsłodsza rzecz w historii gier video.


Źródła:
Oficjalna Wiki
Jedyna oficjalna strona Scotta.

środa, 18 marca 2015

"Gwiazd Naszych Wina" czyli podejście do tematu zmienia wszystko.


Jako,że znowu spóźniłem się z recenzją powinienem przeprosić. I przepraszam za to,że znowu się spóźniłem. Nie będę kłamał mówiąc,że się uczyłem czy coś,bo tego nie robiłem. Siedziałem,oglądałem wrestling,grałem w Heroes 3 i czytałem "Metro 2033". Ale zrobiłem też jedną produktywną dla tego bloga rzecz,ponieważ przeczytałem książkę na podstawie której powstał dzisiejszy film. I co tu dużo mówić,książka jak książka,podobno wzruszająca i zmuszająca do refleksji,nie wiem,bo jak dla mnie to po prostu czytadło na jeden dzień,napisane poprawnie i ogólnie spójne i nawet ciekawe,ale nie wybitne. I w sumie to samo można powiedzieć o filmie. Na początku podszedłem do niego jak do "Sali Samobójców" czy innych "50 Twarzy Greya" (Notabene moje dwa najpopularniejsze wpisy),przygotowałem popcorn i karteczkę na której chciałem zapisać wszystkie wady filmu. Karteczka zapełniła się w około 40 minucie i widniały na niej między innymi takie wpisy jak: "Tendencyjny,nudni bohaterowie,wiadomo jak się skończy","Osoba chora na raka raczej nie biega sobie po Amsterdamie paląc fajki" czy nawet zapożyczone z "Rejsu" Barei "Nuda Panie,nic się nie dzieje". Ale oglądając film dalej naszła mnie jednak myśl,że może choć raz wyzbędę się negatywnych odczuć i obejrzę film jak przystało na człowieka. I chyba podziałało,ponieważ kiedy człowiek odpręży się i będzie traktował "The Fault in Our Stars" jako film niewymagający myślenia i nieposiadający drugiego dna a jako zwykłe romansidło z elementami dramatu (dla młodzieży i to nie tej słuchającej Kaczmarskiego,ale jednak dramatu) to ogląda się go całkiem przyjemnie. Tak więc z recenzji czystko negatywnej,w której miałem porównać "Gwiazd Naszych Winę" (Jakkolwiek się to odmienia) do "Igrzysk Śmierci" wyszła recenzja,o zgrozo pozytywna. Tak więc zapraszam do poznania historii miłosnej z nieuleczalną chorobą w tle.



Nie mogę powiedzieć,że dobrze bawiłem się podczas oglądania,bo to tak jakby powiedzieć,że dobrze bawiłem się podczas wizyty na oddziale onkologicznym. (nawiązując do tematu,rak to straszna choroba i nie zamierzam się z niej śmiać,przynajmniej tutaj)
Zacznijmy jak zwykle,czyli od fabuły. Mamy więc naszą główną bohaterkę,Hazel (Imienia i nazwiska aktorki nie napiszę,bo jest za trudne),która według Filmwebu jest "błyskotliwą i inteligentną siedemnastolatką". W takim razie ja jestem inteligentnym i błyskotliwym osiemnastolatkiem,ponieważ w moim odczuciu Hazel myśli po prostu jak większość jej rówieśników. Ale nic to,ponieważ Hazel ma raka. Aby oswoić się z nieuleczalną chorobą zaczyna chodzić na spotkania grupowe dla ludzi z nowotworem,gdzie poznaje Gussa (znów nie mogę przytoczyć nazwiska),zakochują się w sobie i ogólnie mamy taką trochę sielankę z wyjątkiem tego,że oboje mogą umrzeć w każdej chwili. Hazel jest wielką fanką powieściopisarza Petera van Houtena (Willem Dafoe,który jest w sumie jedynym znanym aktorem w tym filmie) i bardzo chce go spotkać jednak w jej mniemaniu jest to niemożliwe. Jednak Gus zdobywa bilety na spotkanie z autorem w Amsterdamie i zabiera ze sobą Hazel.


I tyle powiedzieć można o fabule. Jest prosta,przewidywalna i stworzona stricte pod konkretnego odbiorcę. Ale czy to oznacza,że jest zła? Nie. Złe jest "50 Twarzy Greya",bo tam nic nie trzyma się sensu. Złe są "Igrzyska Śmierci",ponieważ raczą nas masą zapychaczy stawiając w cieniu same Igrzyska,których koncept był ciekawy. Zresztą średnia ocen tego filmu na Filmwebie oscyluje w okolicach 7,8% (Co patrząc na ten serwis jest wyczynem niemałym) a sam obraz został nominowany do Teen Choice Awards 2014,gdzie zdeklasował konkurencję. I można powiedzieć,że to film do Teen Choice Awards stworzony,znajduje się w nim wszystko co nastoletniego odbiorcę zaciekawi. Miłość,dramat,radość,smutek,tragedia,nadzieja i inne tego typu frazesy. Co prawda film ma całą masę wad,na czele z czarno-białymi postaciami i mimo wszystko sporą płycizną fabularną jednak nie jest to koszmarek filmowy pokroju "Niezgodnej" czy "Transformers: Wiek Zagłady" (W sumie od Transformersów 3 i 4 wszystko jest lepsze,nawet "The Room")


Oto byliście świadkami recenzji która ewoluowała. Od typowego narzekania na wszystko,do zmiany podejścia i spojrzenia na film okiem typowego widza. Jak bardzo podobał mi się taki sposób pisania? Nie był najgorszy,jednak wynikać to mogło z prostej przyczyny,bo powtórzę po raz kolejny i to nawet z Capsem TO NIE JEST ZŁY FILM. Nie mogę polecić go z czystym sercem,ale jeśli natkniecie się kiedyś na niego oglądając telewizję nie przełączajcie kanału tylko poświęćcie te niecałe 2 godziny,może się wzruszycie,bo ze mną niestety nie dał rady.

poniedziałek, 16 marca 2015

"Zniszcz ten dziennik" czyli Quo vadis literaturo?


Jako,że zostałem już nazwany "Mieciem Mietczyńskim" blogów postanowiłem otworzyć się nieco na inne źródła kultury i oprócz filmów (Które powrócą zapewne jutro) wziąć na warsztat także literaturę i gry. Tak więc na pierwszy ogień nie mogło pójść nic innego niż słynne "Zniszcz ten dziennik" stworzone (Bo nie można powiedzieć,że napisane) przez Keri Smith,twórczynię (bo nie mogę powiedzieć,że autorkę) genialną. Ponieważ znalazła odpowiedź na fundamentalne pytanie "Jak zarobić i się nie narobić". Dlatego teraz słuchając bardzo ambitnej muzyki indie (a tak serio soundtracku z "Disco Polo") postaram się rozłożyć na czynniki pierwsze ten twór i zobaczyć czy wart jest on około 30 złotych. Zapewne po raz kolejny popełnię społecznościowe samobójstwo,ponieważ spojrzę na ową książkę okiem dość chłodnym,co można wywnioskować już po tytule dzisiejszego wpisu. I naprawdę miałem dużo ciekawszych rzeczy do roboty niż analizowanie kolejnych stron tego niesamowitego dzieła ("Prototype 2" sam się nie przejdzie i oglądam "Gwiazd Naszych Winę",tylko z przyczyn blogowych,bo recenzja szykuje się nielicha i to być może...delikatnie zaskakująca). Jednak dość tego użalania się nad ciężkim losem blogera,bo są ludzie którzy mają gorzej (Na przykład ktoś kto czyta właśnie "Lalkę" albo ogląda "Mariolkę" w wykonaniu kabaretu Paranienormalni). Ten wstęp jest przydługi i zapewne dosyć chaotyczny,ponieważ po prostu nie chcę przechodzić do dobrych stron tego arcydzieła. Naprawdę,jak będziecie mieli do wyboru kupić "Zniszcz ten dziennik" albo "50 Twarzy Greya" wybierzcie Greya. Przynajmniej będziecie mogli zrobić jakieś domowe obowiązki podczas oglądania albo kota nakarmić.



I nie ukrywam,że po raz kolejny nie rozumiem tego fenomenu (Zresztą stwierdzenie "Nie rozumiem tego fenomenu" powinno być swoistym hasłem przewodnim tego bloga). Irytuje mnie fala gimnazjalistek (I o zgrozo,gimnazjalistów) noszących potargane i pogniecione wydania dziennika. Irytuje mnie to z trzech powodów. Po pierwsze: ktoś za to,do cholery musiał zapłacić! I zapewne byli to rodzice tych dzieci. rozmowa wyglądała pewnie mniej więcej tak: "Mamo,daj mi 30 zł to kupię sobie "Zniszcz ten dziennik" bo to modna książka" a nieszczęsny rodzic myśli sobie "O,książka dziecko będzie bardziej oczytane więc dam mu pieniądze" a tu taki wuj Panie Admirale! Dziecko będzie oczytane? Chyba nauczy się jak czerpać przyjemność z niszczenia. Po drugie: Czy dzieci nie uczy się od małego aby książki szanować? Sam jestem dumny z mojej kolekcji "Wiedźmina" (Pierwsze wydanie z 1999 roku) czy trylogii "Władcy Pierścieni". Można to nazwać moim lekkim obłędem,ponieważ każdą swoją książkę czyszczę regularnie i odstawiam na odpowiednie miejsce na półce. Dlaczego? Bo tak mnie nauczono. Nauczono mnie szanować książki,bo ktoś poświęcił masę czasu na jej napisanie. Nauczono mnie szanować książki,ponieważ są źródłem wiedzy. Nauczono mnie szanować książki,bo są jednym z niewielu trwałych źródeł kultury. A tu przychodzi sobie pani Keri Smith i mówi: "Hej dzieciaki! Weźcie od rodziców pieniążki,kupcie mój dziennik i zniszczcie go chwaląc się tym na fejsbuku!". Po prostu krew człowieka zalewa. I po trzecie i ostatnie: papier powstaje z drzew. Drzewa produkują tlen,więc następnym razem pomyślcie ile drzew zmarnowaliście na spalenie swojego dziennika.



Ale jednak żeby nie było,postaram się (podkreślam,POSTARAM się) powiedzieć coś dobrego o owym dzienniku. Jednak siedzę i myślę nad jakimkolwiek pozytywem od około 40 minut i jedyne co przychodzi mi do głowy to to,że ludzie kupujący "Zniszcz ten dziennik" mają jakąkolwiek cząsteczkę radości z destrukcyjnej przyjemności (O,zrymowało się) i mogą się wyżyć niszcząc dziennik zamiast,powiedzmy samochodu sąsiada. I w sumie sklepy zarabiają na sprzedaży tego czegoś więc mają z tego jakikolwiek zysk.

Tu jednak pozytywy się kończą i nie wiem czy wypisywanie kolejnych minusów książki "Zniszcz ten dziennik" ma jakikolwiek sens. Mogę mówić,że to książka stworzona minimalnym nakładem pracy,stworzona stricte pod zarobek,nie mająca żadnego celu i propagująca destrukcję ale nie mam po co. Kogo przekonałem tego przekonałem już poprzednimi argumentami a jeśli ktoś jest posiadaczem "Zniszcz ten dziennik" (Nie wiem jak to odmienić) to i tak go będzie miał i raczej nie zmieni zdania po przeczytaniu wpisu jakiegoś nieznanego mu człowieczka z internetu. Wyraziłem jednak swoją opinię,która nie musi być pochlebna. 


Tak więc tym wpisem otworzyłem nowy,niesystematyczny dział w którym opisywane będą lepsze i gorsze książki. Od dłuższego czasu planuję też przyjrzeć się paru większym i mniejszym grom (komputerowym jak i planszowym) jednak zapewne jutro wracamy do filmów. Jednak wracamy z pewną niespodzianką,która będzie czymś nowym dla "Kisiela Rozkmin Wszelakich".

piątek, 13 marca 2015

"Disco Polo" czyli zaskoczenie.


Nie rozumiem muzyki disco polo. Ale znam większość klasyków tego gatunku (przynajmniej po kilku głębszych,bo na trzeźwo nigdy nie próbowałem). Disco polo to kiczowata muzyka przy której bawić się można dopiero po sporych ilościach alkoholu. Przynajmniej dla mnie. Dlatego,gdy usłyszałem,że powstaje film o takim tytule,ba polski film o takim tytule byłem pełen obaw. Niepotrzebnie. "Disco Polo" to film genialny w każdym calu. I wszystko w nim nomen omen gra.


Gra w nim wszystko zaczynając od aktorstwa. Naprawdę,nie widziałem żadnej złej roli w całym filmie. Pierwsze skrzypce grają tu Dawid Ogrodnik w roli mojego imiennika Tomka i Piotr Głowacki wcielający się w jego przyjaciela i członka zespołu "Laser" Rudego. W rolach mniejszych,ale równie ważnych pojawiają się Tomasz Kot (Producent muzyczny Daniel Polak,który moim zdaniem wyglądał jak Marszałek Piłsudski),który mógł pokrzyczeć i powyzywać na wszystko i wszystkich,Joanna Kulig (supergwiazda disco polo "Gensonina") i Aleksandra Hamkało ("Mikser",przyjaciółka i techniczna naszej dwójki gwiazd) poza nimi pojawiają się też gwiazdy niekoniecznie związane z filmem takie jak Tomasz Niecik (wokalista grupy "Gender") czy sam JUREK "Komunistyczny Plastuś" URBAN (W roli jakiej się nie spodziewacie). Ogrodnik i Głowacki dają z siebie wszystko,prawiąc komunały o nowym systemie i lepszym życiu i sprawiają,że widz pała do nich sympatią od samego początku. O co zresztą nietrudno,ponieważ bohaterowie to tacy prości,wiejscy ludzie zachwyceni fenomenem disco polo i chcący na owym fenomenie coś zarobić. Koncept prosty i genialny zarazem. Kolejną rzeczą która mnie uwiodła jest muzyka. Jak już wspomniałem,nie przepadam za disco polo,jednak tutaj piosenki (wykonywane zresztą w większości przez samego Ogrodnika,tutaj brawa za charakteryzację,ton głosu i ruch sceniczny) pasują,nie przeszkadzają i sprawiają,że cały film ogląda się niczym jeden wielki teledysk. Teledysk,warto dodać surrealistyczny,ponieważ dochodzi w nim do takich rzeczy jak: statek pływający po pustyni,Pałac Kultury i Nauki stojący pośrodku wioski przypominającej te z westernów czy jazdę samochodem po amerykańskich bezdrożach mimo,że przed chwilą bohaterowie siedzieli jeszcze w Polsce. Warto spojrzeć na samą koncepcję Polski w filmie. Jako,że akcja dzieje się w latach 90-tych ubiegłego wieku mamy tu widok Polski wyzwolonej spod komunistycznego jarzma,jednak może nieco zbyt zapatrzonej w USA i sąsiadów. Wszędobylskie flagi Stanów Zjednoczonych,pustynie i kaniony podobne Dzikiemu Zachodowi są tutaj na porządku dziennym tak samo jak sama kowbojska stylistyka i ekscesy pokroju Dużego Fiata przerobionego na limuzynę.


Ostatnie na co chciałem zwrócić uwagę to smaczki i nawiązania poukrywane w całym filmie. Sam początek przypomina scenę z westernu "There Will Be Blood",gdzie Ogrodnik i wszyscy bohaterowie mówią po angielsku,a dialogi czyta sam Tomasz Knapik,dla Polaka pracuje dwójka przeuroczych psychopatów proponujących Tomkowi "Ubezpieczenie koncertowe lub kompleksowe" wyjętych stricte z "Funny Games",Joanna Kulik wykonuję piosenkę w stroju nawiązującym do Violetty Villas,jedna z postaci rzuca w pewnym momencie kultowe "Boże,Boże,Bożenko a wspomniany wcześniej teledysk z jachtem na pustyni nawiązuje do "Titanica". Smaczków i nawiązań pojawię się jeszcze więcej i praktycznie w co drugim zdaniu można coś wyłapać. Żarty są niewymuszone,lekkie i nie przekraczają granicy dobrego smaku,zresztą śmiałem się średnio co trzy minuty więc to pokazuje jak dobre jest "Disco Polo". Co ciekawe,większych was w filmie nie zauważyłem. Może czasami jest nieco dłużyzn jednak można być pewnym,że za chwilę stanie się coś absurdalnego,lub zespół "Laser" wykona kolejną,hitową piosenkę ("Ona tańczy dla mnie","Jesteś Szalona" czy "Miała matka syna")


Podsumowując,"Disco Polo" to film w swojej klasie wybitny. To lekka komedia,nie będąca jednak pseudo-romantycznym ścierwem jakich u nas wiele lub nieśmieszną podróbą jak "Kac Wawa". To film pokazujący pewną epokę w historii polskiej muzyki. Nie starający się jej udokumentować historycznie czy wyśmiać wręcz przeciwnie,on kąpie się w tym całym kiczu,złocie i blichtrze epoki,która sukcesy odnosiła w latach 90-tych a teraz powraca dzięki nowym zespołom.

czwartek, 12 marca 2015

"Igrzyska Śmierci" czyli zapychacz przed "Disco Polo"


Porozmawiajmy o ekranizacjach książek. Od praktycznie każdego opowiadania Kinga,z lepszymi lub gorszymi skutkami ("Lśnienie" z tych lepszych i "To" z gorszych) przez wszystkie części Człowieka z Blizną...to znaczy Harry"ego Pottera i epickie dzieła Jacksona po filmidła pokroju "50 Twarzy Greya" czy "Zmierzchu". Od polskich klasyków ("Zemsta","Pan Tadeusz" i sienkiewiczowska Trylogia) po ekranizację powieści dla gospodyń domowych ("Ja wam pokażę" i inne tego typu pierdoły). I do tych wszystkich filmów w 2012 dołączyła pierwsza część "Igrzysk Śmierci". I dziś się jej przyjrzymy. Traktujcie to w formie takiego małego zapychacza przed jutrzejszą lub sobotnią wielką recenzją "Disco Polo" którego jutro,punktualnie o 20:10 rozpocznę seans w jednej z sieci popularnych kin (Nie powiem jakiej,bo mi nie płacą). Zobaczmy więc co mają do zaoferowania "Głodowe Igrzyska".


A mają do zaoferowania naprawdę niewiele. Być może popełnię społeczne samobójstwo ale uważam,że to mierna adaptacja średniej książki. I nie zrozumcie mnie źle,to nie jest poziom "Greya" ale do filmu chociażby poprawnego mu daleko. Czy jest w tym filmie coś dobrego? Nie. Zwykle staram się najpierw omawiać zalety filmu a później jego wady i zależnie od tego czy film jest dobry czy zły proporcje są różne. Jednak w tym wypadku nie umiałem znaleźć nic dobrego w ekranizacji powieści Suzanne Collins. Po raz kolejny nie rozumiem fenomenu tej marki. Nie rozumiem po co ktoś ekranizował płytką książkę i stworzył z niej jeszcze płytszy film. Więc pora rozpocząć Igrzyska Narzekania!


Zacznijmy od głównej wady tej serii,czyli fabuły. Najlepsze co można o niej powiedzieć to,że po prostu jest. Miałkość,nijakość,płycizny i nuda towarzyszą już od pierwszych minut oglądania (Czytania w sumie też,ale potem w odróżnieniu od filmu jest lepiej). Mamy więc państwo Panem,w którym co roku organizowane są tytułowe Igrzyska odbywające się pomiędzy przedstawicielami dwunastu Dystryktów (coś jak dzielnice z elementami hinduskich kast). I oczywiście wśród owych przedstawicieli znajduje się nasza główna bohaterka Katniss (Grana przez Jennifer Lawrence,która jest znana z tego,że potknęła się na rozdaniu Oscarów i jej nagie zdjęcia wyciekły do sieci,kariera jak sam Szatan). Katniss poznaje Peete,przedstawiciela innego Dystryktu,zakochują się w sobie i ogólnie cud,miód i orzeszki mimo tego,że w tle się zabijają. Fabułę całej serii można podsumować jako "Battle Royale" dla amerykańskich nastolatek,z elementami "Zmierzchu" i melodramatów pokroju "Mody na Sukces". Niby gdzieś tam w tle odbywają się tytułowe Igrzyska jednak główną osią fabuły jest relacja Lawrence-Hutcherson. Relacja typowa dla sag przeznaczonych dla nastolatek. To Edward i Bella dla nieco starszych dziewczynek,które oczekują nie tylko romansu ale także akcji. Akcji niestety jest tu jak na lekarstwo,w większości film przypomina talk-show pokroju "Rozmów w Toku" a nie walkę na śmierć i życie pomiędzy żądnymi krwi pretendentami.


Kolejną rzeczą wołającą o pomstę do Niebios są kostiumy. Większość z nich przypomina umysł Lady Gagi. Wszędzie cekiny,powpinane we włosy dziwactwa wszelakie,wysokie obcasy (także u mężczyzn) i inne tego typu fanaberie są na porządku dziennym. I chyba wolę wizję przyszłości z "Fallouta" lub "Metra 2033" gdzie cały świat został zniszczony w wojnie nuklearnej a niedobitki ludzkości ukryły się w Kryptach/Metrze po to by odbudować go na nowe niż te szarobury,nudny świat z ludźmi ubranymi jak cyrkowcy.
Ciężko się pisze o filmie takim jak "Igrzyska Śmierci". Wydaje mi się,że nawet twórcy podeszli do niego w stylu "Hej Mike,popatrz na to,książki się sprzedają to walniemy film i na pewno się zwróci". I niestety się zwróciło,co poskutkowało powstaniem ekranizacji części drugiej i podzielenia części trzeciej na dwa filmy (Idąc zgodnie z ostatnim trendem). Zresztą oprócz roli Mistique w nowych "X-menach" niezbyt kojarzę Jennifer Lawrence a o większości pozostałych aktorów (także tych pierwszoplanowych) słyszałem po raz pierwszy. Naprawdę miałem szczerą nadzieję,że ekranizacje powieści dla nastolatek powoli zaczną wygasać i ustąpią miejsca bardziej ambitnym książkom,ale patrząc na dzisiejszy repertuar kin można dojść do smutnych wniosków. Dość powiedzieć,że 75% gier komputerowych ma lepszą fabułę i podstawy pod film niż te wszystkie "Igrzyska Śmierci","Intruzy" i inne "Zmierzchy". Niestety doszło do tego,że otrzymujemy szumnie nazwaną "Noc Ekranizacji" w której od 21 do 6 rano oglądać możemy "dzieła" pokroju "Hunger Games" właśnie.

niedziela, 8 marca 2015

Nie panikuj i zawsze miej przy sobie ręcznik,czyli "Autostopem przez Galaktykę"


Bardzo lubię angielskie kino. Od ambitniejszych filmów takich jak "Jak Zostać Królem" po głupawe komedie z Rowanem Atkinsonem (ale Jaś Fasola to postać genialna). Lubię Martina Freemana,który grał między innymi Bilba Bagginsa w "Hobbitach",Watsona w serialu BBC "Sherlock" czy mniejsze lub większe role w trylogii trójkolorowego Cornetto Edgara Wrighta ("Wysyp Żywych Trupów","Hot Fuzz - Ostre Psy" i "To już jest Koniec") wraz z Simonem Peggiem. Bardzo lubię Zooey Deschanel,która jest moim zdaniem jedną z najładniejszych współczesnych aktorek,mimo,że nie każdy film w którym gra jest genialny. I co najważniejsze,bardzo lubię gatunek science-fiction. Tak więc brytyjsko-amerykański film s-f,na podstawie genialnej książki Douglasa Adamsa z Freemanem i Deschanel w rolach głównych wydawało się filmem wprost dla mnie. Tak natknąłem się na "Autostopem przez Galaktykę" i śmiało mogę powiedzieć,że nie żałuję tego spotkania,bo to film bardzo dobry.



Artur Dent wydaje się być normalnym przedstawicielem rasy ludzkiej. Mieszka w małym domku,zarabia średnią krajową i chodzi do okolicznego pubu na jednego ewentualnie pięć piwek. Do czasu aż dowiaduje się,że Ziemia ma zostać zniszczona,ponieważ przeszkadza w budowie galaktycznej autostrady. Delfiny mówiły o tym już dawno. Serio,to co ludzie uważali za delfinie popisy było tak naprawdę ostrzeżeniem przed zniszczeniem Ziemi. Ale chociaż podziękowały za ryby. Tak więc Ziemia zostaje zniszczona a Dent i jego sąsiad Ford Perfect (który okazuje się być kosmitą kompletującym sławny poradnik dla autostopowiczów) łapią więc "stopa" dostając się na statek Vogonów (którzy są rasą niespełnionych poetów) i w towarzystwie Zaphoda Beeblebroxa,gubernatora galaktyki (Sam Rockwell który zamiótł system swoją schizofreniczą osobowością),ziemianki Trishy (Zooey <3) i Marvina Paranoidalnego Robota (Połączenie R2-D2 i Bendera z "Futuramy") wyruszają w podróż po całej galaktyce zgłębiając jej największe sekrety... i w ogóle.


Bardzo lubię Zooey Deschanel.

Jeśli sam zarys fabularny wydaje się głupawy to... bardzo dobrze! Taki właśnie jest cały film,niszczący (często inteligentnym) humorem,odpowiadający na wiele pytań i poruszający ważne tematy (istnienie ludzkie,skąd się wszystko wzięło i fundamentalne "Czy jesteśmy sami we Wszechświecie?"). Film często porównywalny jest do twórczości grupy Monty Pythona (którą się niedługo zajmiemy) i coś w tym jest,bo tam również abstrakcja wprost wylewa się z ekranu. "Autostopem przez galaktykę" wniosło też do popkultury wiele cytatów lub nawet całych dialogów takich jak: "Nie panikuj i zawsze miej przy sobie ręcznik","A tak w ogóle to dzięki za ryby" i moje ulubione "Wielkie pytanie o życie,wszechświat i całą resztę" na które odpowiedzią jest... "42.",które stricte przyczyniło się do powstania Ziemi i ludzi (rasa znana ludziom jako "Myszy" zadała je superkomputerowi znanemu jako "Głęboka Myśl",który po odpowiedzi "42" nakazał Myszom szukać pytania,dzięki czemu stworzyły jeszcze większy superkomputer i tak właśnie powstała Ziemia i jej mieszkańcy. Pytanie brzmiało "Co otrzymamy jeśli pomnożymy 6 i 9?" gdzie odpowiedzią jest 54 a nie 42,co dowodzi tego,że cały wszechświat jest irracjonalny,co mimo wszystko jest logiczne.)



Podsumowując,film ten jest solidną adaptacją genialnej serii książek,ze znanymi aktorami i masą inteligentnego humoru,który jednak nie wszystkim przypadnie do gustu. Jeśli jednak lubicie filmy typu "Żywot Briana" lub jakąkolwiek część "Nagiej Broni" poczujecie się jak w domu. Duet Freeman i Deschanel dają z siebie wszystko,a Marvin Paranoidalny Robot (grany przez Warwicka Davisa znanego z każdej części Pottera lub roli Ewoków z "Gwiezdnych Wojen") jest postacią tak sympatyczną ze swoim ciągłym narzekaniem i pogłębiającą się depresją sprawia,że nie można go nie lubić.

sobota, 7 marca 2015

"Skazany na Bluesa" czyli wehikuł czasu.


Są takie zespoły,które zna każdy. Led Zeppelin,Pink Floyd,The Beatles,Lady Pank,Perfect i masa innych. Jednym z takich zespołów jest właśnie Dżem i jego nieodżałowanej pamięci wokalista Ryszard Riedel. Nazywany "Ostatnim hipisem naszych czasów" tworzył teksty szczere i przemawiające w swojej prostocie i śmiało można powiedzieć,że kultowe. Bo kto nie zna "Cegły","Listu do M" czy "Whisky"? Niestety Riedel odszedł przedwcześnie (1994) z powodu niewydolności serca. Był narkomanem i mimo wielokrotnych prób detoksu nie udawało mu się wyrwać z nałogu. Jednak mimo całej burzliwej historii artysty nie można odmówić mu tego,że on i jego grupa zawojowali całą Polskę i dają koncerty do dziś (Choć według moich rodziców "to już nie to samo"). Nie dziwne więc,że o Rysku i Dżemie powstała masa filmów,książek a nawet genialna sztuka teatralna. Jednak najbardziej popularny, (i najlepiej zrobionym) obrazem jest "Skazany na Bluesa" Jana Kidawy-Błońskiego z 2005 roku. Sam widziałem ten film kilka(naście) razy,za pierwszym razem tylko urywki ale kiedyś wróciłem z imprezy i lecąc po kanałach natrafiłem na TVP Kultura (gdzie ogólnie lecą dobre filmy) i film właśnie się rozpoczynał. Tak więc zaopatrzyłem się w butelkę wody (przezorny zawsze ubezpieczony a rano się przydała) i zacząłem seans.


Pierwsze co urzekło mnie w filmie to scenografia. Od urodzenia mieszkam na Śląsku (Dokładnie w Zabrzu,mieście gdzie życie publiczne wymiera o 22),w Katowicach,Chorzowie,Tychach i innych miastach aglomeracji bywałem nieraz,czy to na zakupy z moimi rodzicielami,czy na poimprezować ze znajomymi. Często widzę familoki,szyby kopalniane (niestety coraz mniej),tory kolejowe,hałdy,huty i inne części industrialnego krajobrazu. I wierzcie lub nie,lubię ten krajobraz. Lubię dym,szkody górnicze i wielkie blokowiska (sam na takim mieszkam). A ten film właśnie to mi dostarczył. Pokazał Śląsk takim jakim jest naprawdę,bez upiększeń. Jednak oprócz Aglomeracji Śląskiej jako plenery posłużyły też Ustroń i nawet Warszawa załapała się na małe cameo. Kolejną rzeczą jest aktorstwo. Tomasz Kot to dla mnie gość niesamowity. Ostatnio zachwycił wszystkich swoją wersją Zbigniewa Religii w "Bogach" (Których akcja również działa się na Śląsku notabene w Zabrzu właśnie) czy rolą menadżera-delikatnego wsioka w "Disco Polo" (Wbrew tytułowi film bardzo dobry i co najważniejsze śmieszny) a z drugiej strony gra w badziewiach pokroju "To nie tak jak myślisz kotku","Ciacha" czy "Idealny facet dla mojej dziewczyny". Nie rozumiem tego. Przecież talent do komedii (dobrych) ma,co pokazał "Testosteron" wspomniane wcześniej "Disco Polo" czy serial "Niania" (który był całkiem śmieszny mimo wtórności). Ale jak Kot spisał się jako Rysiek Riedel? Genialnie. Nie mam po co się rozpisywać. W tej roli grało wszystko,od charakteryzacji i ubioru po sposób mówienia i chodzenia. Gdy oglądałem film nie widziałem Tomasza Kota grającego Ryszarda Riedla tylko samego Ryszarda Riedla. Pozostali aktorzy to równie wysoka półka więc na szczęście nikt nie zagrał zbyt sztywno czy wręcz przeciwnie,nie było po nim zbyt widać,że gra. Jolanta Fraszyńska jako żona głównego bohatera,Anna Dymna jako jej matka,Joanna Bartel jako matka Riedla i Maciej Balcar jako jego najlepszy przyjaciel dają z siebie wszystko i to widać. Do tego małe wystąpienia Zbigniewa Zamachowskiego,Sylwestra Maciejewskiego czy członków Dżemu domykają listę płac.


Fabularnie film jest po prostu biografią Riedla. Przeżywamy z nim jego dzieciństwo,lata młodości podczas których zdecydował się rzucić szkołę i dołączyć do zespołu bluesowego,którego potem zostaje wokalistą. Znajduje kobietę swojego życia z którą bierze ślub i ma dwójką dzieci. Jednak jest uzależniony od heroiny (z którą pierwszy kontakt miał już pod koniec lat 70-tych) i coraz bardziej w nałóg popada. Nie pomagają rozmowy,nalegania żony i kolegów z zespołu a nawet leczenie detoksykacyjne,mimo kilku takich sesji Riedel wciąż wracał do narkotyków co doprowadziło do jego śmierci w roku 1994. Podczas filmu wykorzystane są piosenki Dżemu,niektóre w wykonaniach oryginalnych a niektóre nagrane podczas kręcenia (Kot również na wokalu daje radę świetnie imitując typową dla Riedla delikatną chrypę). Tak więc "Sen o Victorii","Whisky","Cegła" czy właśnie "Skazany na Bluesa" pojawiają się w filmie.


Film polecam jeśli ktoś słuchał lub słucha podobnej muzyki. Reżyser nie gloryfikuje postaci Riedla pokazując go jako rozdartego między nałogiem a rodziną i przyjaciółmi człowieka z krwi i kości. Świetnie widać w nim też rozwój tego jakże ważnego dla polskiej muzyki zespołu i tego,jak ciężko było zrobić cokolwiek kreatywnego za poprzedniego ustroju. Jednocześnie każdy Ślązak powinien zobaczyć ten film,żeby zobaczyć,że jego region mimo urbanizacji może mieć swój urok. Film te jest również przestrogą żeby mimo wszystko nie bawić się w ciężkie narkotyki,bo skończyć się to może stratą przyjaciół i rodziny a nawet życia. Zmusza do refleksji,wzrusza,nieraz bawi i zapada w pamięć. Pokazuje pewien okres,który już nie wróci. I szczerze mówiąc,jestem zadowolony z tego,że osiągnął należny mu komercyjny sukces. Nie miałem okazji posłuchać czy zobaczyć Riedla na żywo (W odróżnieniu od moich rodziców) a ten film daje do tego okazję. Gdybym miał wystawić mu ocenę w skali od 1 do 10 otrzymałby solidne 9.




wtorek, 3 marca 2015

"Sala Samobójców" czyli zabijcie mnie,bo nie dam rady.


Obejrzałem w swoim życiu wiele filmów. Dobrych,złych,legendarnych i nieznanych. Obejrzałem filmy zagraniczne i polskie. No właśnie,polskie. Polskie kino dzieli się na perełki i badziewia. Nie ma filmów "przyzwoitych" lub "znośnych" po prostu albo coś wychodzi albo nie. Do tej pierwszej kategorii zaliczyć możemy "Idę" (Zasłużony Oscar,"Lewiatan" był dobry ale "Idzie" nie dorastał do pięt),"Wesele" i wszystkie inne filmy Wojtka Smarzowskiego,"Killera" i większość polskich komedii z lat 80-tych i 90-tych z Machulskim i Bareją na czele,brutalne filmy Pasikowskiego ("Psy" i głośne "Pokłosie"),filmy pseudo-biograficzne ("Bogowie","Skazany na Bluesa" i "Jesteś Bogiem") czy wypuszczone zupełnie niedawno "Disco-Polo" na które wybieram się do kina i które już zbiera niesamowicie dobre oceny. Z drugiej jednak strony mamy całą masę nowych polskich komedii romantycznych ("Tylko mnie kochaj","Listy do M." i 324565 innych),komedii utrwalających stereotypy menelstwa ("Kac Wawa" czy "Wyjazd Integracyjny") i filmów,które chciały być ambitne i pokazywać współczesne problemy,ale im nie wyszło takich jak "Nieruchomy Poruszyciel" (który notabene jest jednym z najgłupszych tytułów jakie słyszałem),"Galerianki","Bejbi Blues" czy właśnie "Sala Samobójców".   Dlaczego tym filmom nie wychodzi? Może przez to,że same gubią się w tym co chcą przekazać? Może dlatego,że powstają tylko w celu zarobkowym i traktują widza jak owcę,która potulnie pójdzie do kina,bo tak każą reklamy? A może dlatego,że reżyserzy tych "dzieł" to po prostu imbecyle,którzy chcą coś ugrać? Nie mnie to oceniać,ponieważ jestem prostym zjadaczem chleba i przyznam się szczerze,że też dałem wciągnąć się w tą całą medialną maszynę hype'u i w roku 2011 poszedłem na "Salę Samobójców" do kina.  Na film szło wtedy dość dużo osób,ale na szczęście wielkiej kolejki nie było. Elegancko kupiłem popcorn i napój (Nie powiem jaki,bo nikt mi nie płaci za reklamę,ale był pomarańczowy),rozsiadłem się wygodnie w fotelu i czekałem na seans. Zwykle nie przepadam za reklamami i trailerami,które poprzedzają seans ale wtedy mnie zaciekawiły. Nie pamiętam już dokładnie wszystkich ale wiem,że niedługo po "Sali Samobójców" wybrałem się do kina na po raz kolejny. Dalej siedzę,chrupię prażoną kukurydzę i popijam ją piciem aż tu nagle szok! Zaczyna się film,na chwilę zaprzestaję konsumpcji i staram się skupić na filmie,który podobno pokazuje życie współczesnych nastolatków. Wychodzę z kina zniesmaczony i zdziwiony jednocześnie. Nie wiedziałem,że skoro gram w gry jestem wyrzutkiem i muszę popełnić samobójstwo.

Tak wygląda "współczesny nastolatek" według Jana Komasy

To może tak jak w przypadku "50 Twarzy Greya" zanim wyleję na ten film kontener błota i inny odpadków powiem co w produkcji Jana Komasy NIE zawodzi. Otóż,nie zawodzą aktorzy. Jakub Gierszał w głównej roli emo-bananowego chłopca Dominika wypada całkiem dobrze mimo,że denerwuje mnie za każdym razem gdy patrzę w jego twarz (Ale może takie było jego zadanie?). Roma Gąsiorowska jako internetowa koleżanka naszego smutnego chłoptasia również daje radę ale najlepiej prezentują się aktorzy drugoplanowi. Agata Kulesza i Krzysztof Pieczyński to klasa sama w sobie. Świetnie wcielili się w postacie rodziców Dominika,którzy nie mają dla niego czasu. Znośne są też sekwencje dziejące się stricte w grze komputerowej w którą zaczyna grać nasz podmalowany heros (Oprócz tego,że w sumie jedyne co w owej grze robi to tworzy postać i tańczy) i sama warstwa techniczna nie jest najgorsza. O muzyce będzie niestety w tej gorszej części recenzji,bo mi się nie podobała,ale to akurat kwestia gustu. I niestety tu kończy się lista rzeczy dobrych. Zresztą,gdyby nie kreacje Gąsiorowskiej,Kuleszy i Pieczyńskiego w ogóle nie zaczynałbym tego akapitu,bo nie byłoby po co. Sekwencje "growe" trwają może z 20 minut i są podzielone na krótkie fragmenty,które bardziej męczą niż ciekawią. Jednak nie można zarzucić reżyserowi braku jakiejś wizji i poczucia estetyki.


Zanim zmieszam ten film z błotem i zwyzywam od najgorszych powiem od razu,NIE ROZUMIEM FENOMENU TEGO FILMU. Tak jak nie rozumiałem "Greya". Dla mnie ten film to wydmuszka,podana w ładnym opakowaniu sztampa chcąca cokolwiek zarobić. Słyszałem,że jest to dzieło ambitne i zmuszające do przemyśleń. Zmuszające do przemyśleń? Serio? Jeśli sentencje typu "Żyję cicho krwawiąc" zmuszają was do przemyśleń to zapewne macie też Tumblra na którego wrzucacie masę obrazków typu "I'm fat" albo "Popełnię samobójstwo" także zamiast "Sali Samobójców" możecie wejść na jakiegoś bloga w takiej tematyce,nic nie zapłacicie,wbijecie komuś wyświetlenie i mniej zmęczycie oczy. Po tym oświadczeniu możemy przejść do sedna tego wpisu,czyli tego co w tym filmie męczy i woła o pomstę do nieba. Po pierwsze,główny bohater. Nie umiem się do niego przekonać. Nie obchodzi mnie jak wygląda aktor,który go gra. Nie mówię,że Dominik jest grany źle,ale po prostu chciało mi się wyjść z sali za każdym razem jak się odzywał. A odzywał się niestety dość często. Już sam jego wygląd mnie niszczy. Grzyweczka,podmalowane oczy i rurki. Typowy bohater z mokrych snów dwunastolatek pokroju Billa jakiegośtam z Tokio Hotel. W dodatku jest totalnym bananem. Mieszka w willi,chodzi do prywatnego liceum,gdzie ciężko nie zdać,ma opłaconą masę zajęć dodatkowych i w ogóle żyje jak pączek w maśle,ale jest nieszczęśliwy i niezrozumiały. Cholera,nie mówię,że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi,bo tak nie jest. Każdy z nas ma gorsze dni i tak dalej. Ale chyba w wieku 19 lat ma się większe problemy niż poszukiwanie własnej tożsamości typowe raczej dla ludzi 15-16 letnich. Po drugie,wspomniane wcześniej pseudo-filozoficzne myśli. "Żyję cicho krwawiąc" "Moje jedyne przyjaciółki to żyletki" czy "Otarty Świat,Zamknięte rany" to tylko szczyt góry lodowej. Rzygać mi się chce jak ktoś przytacza te i podobne cytaty jako argument mówiący o tym,że ten film jest wartościowy. Mam rozumieć,że ten emo bełkot ma więcej sensu niż przemyślenia z "Czasu Apokalipsy"? Kolejną wadą jest muzyka,oprócz muzyki klasycznej (do której akurat nic nie mam) wciąż przygrywa jakieś techno i inne łupanki (Jeden kawałek był dość mocno lansowany w RMF Max) ale tak jak mówiłem,muzyka to akurat kwestia gustu,ja osobiście wolę bardziej rockowy soundtrack. 

Myśl rodem z Paulo Coelho

Wady tego filmu mógłbym jeszcze wymieniać,wymieniać i ta lista nie miałaby zapewne końca. Jednak nie ma to większego sensu,ponieważ natknąłem się na stwierdzenie,że to film kultowy! Gdzie? W kręgach smutnych jedenastolatek tnących się łyżkami? Filmem kultowym może "Fight Club" lub nawet "Wojna Polsko-Ruska" (Która też była złym filmem ale przynajmniej coś przedstawiała). Tu za to mamy typowy przerost formy nad treścią,zamiast seansu polecałbym poczytać jakąś ciekawszą książkę,która zmusza do przemyśleń ("Zbrodnia i Kara" Dostojewskiego,"Mistrz i Małgorzata" Bułhakowa albo chociażby biografię Kaczmarskiego) albo obejrzeć jakiś inny film,który coś wnosi do Twojego życia ("Podróż na drugą stronę","Dom Zły" albo "American Beauty",które każe zastanowić się nad życiem). no chyba,że wolicie patrzeć przez niemal dwie godziny na smutnego chłopca,który siedzi przed komputerem i jego rodziców,którzy pod koniec filmu orientują się,że mogą odłączyć router. Gdyby chociaż w tym filmie grał Zbyszek Buczkowski albo Boguś Linda byłoby lepiej.

PS,mam styczność z komputerem od około czwartego roku życia (Patrzyłem jak mój tata gra a potem sam chwyciłem klawiaturę),mam dużo internetowych znajomych,przechodziłem wraz z nimi przez gorsze i lepsze chwile jednak nigdy nie zamierzałem popełnić samobójstwa przez komputer. 

niedziela, 1 marca 2015

10 faktów o Kisielu z okazji 10 postów.


Jako,że już zadomowiłem się w blogosferze i chyba znalazłem tu swoje miejsce postanowiłem uchylić rąbka tajemnicy i przedstawić 10 faktów o mnie. (Inaczej zwane "Tym co zawsze chcieliście wiedzieć o Kisielu ale baliście się zapytać"). Traktujcie to jako małe vademecum wiedzy o Waszym ulubionym krytyku filmowym.

10.Skąd w ogóle pseudonim "Kisiel"? Otóż z prostego powodu,takie noszę nazwisko. Wiele osób tak do mnie mówi,więc powoli przestało mi to przeszkadzać i nauczyłem się używać mojego nazwiska jako pseudonimu,oprócz codziennego życia jakakolwiek cząstka Kisiela siedzi w mojej nazwie na YouTubie,Ask.fm,Snapchacie albo chociażby tutaj. A,i forma "Kiślu" dozwolona do użytku jest tylko u osób mi najbliższych.

9. Za równo 25 dni od dziś osiągnę długo oczekiwane 18 wiosen (Jako,że urodziłem się w marcu obchodzenie wiosen jest dla mnie całkowicie ok). Nie żebym teraz miał jakieś problemy z zakupem produktów alkoholowych ale zawsze lepiej kupić je w jakiejś "sieciówce" niż w osiedlowym sklepie za dwa razy taką cenę.

8. Moje ulubione zajęcia to oczywiście filmy,seriale i gry komputerowe (aczkolwiek posiadam też konsolę). Z seriali połknąłem wszystkie jak na razie sezony "Sherlocka","Breaking Bad","The Walking Dead","Grę o Tron" i masę masę innych ale właśnie te wspominam najmilej. Filmy,które mnie zachwycają zawsze,niezależnie od tego ile je oglądam to "Fight Club".jakiekolwiek "Gwiezdne Wojny" (Nawet te nowe),"American Beauty" i przede wszystkim "The Wall". Gram aż za dużo (Według mojej rodzicielki przynajmniej). Łykam większość tytułów,od strzelanek po strategie czasu rzeczywistego,jednak najmilej gra mi się we wszelakiego rodzaju RPG. Ulubioną grą był,jest i będzie "Wiedźmin" na którego trzecią część czekam.

7. Bardzo lubię oglądać wrestling. Wiem,że to wszystko jest wyreżyserowane i w ogóle ale oglądanie tego sprawia mi przyjemność. Byłem na dwóch eventach,które odbywały się u nas (kolejno,w Gdyni i Łodzi),oglądam większość odcinków tygodniówek (A jak nie dam rady to przynajmniej highlighty na YT),mam koszulki z WWE,plakaty,dwie gry na telefon i jedną na konsolę. Nie powiem,że wrestling jest jakąś moją największą pasją w życiu ale potrafię wymienić większość zawodników i div,nie tylko z WWE ale też innych federacji (TNA,ROH chociażby) jednak tylko z WWE jestem na bieżąco. A Paige to najlepsza diva jaka kiedykolwiek chodziła po tej planecie.

6. Lubię się wzruszać na filmach i grach. Jeśli zacznę płakać to znaczy,że film lub gra jest dobry/a albo korzysta z tanich chwytów. Płakałem między innymi na zakończeniu pierwszego sezonu "The Walking Dead" od TellTale Games,końcówce "Bioshocka Infinite","Forreście Gumpie","Armagedonie",zakończeniu "Toy Story 3" (Raz na zawsze skończyło się moje dzieciństwo) i oczywiście na "Zielonej Mili". Co ciekawe jednak,nie uroniłem ani jednej łzy po Mufasie. Czy płakanie na filmach to coś złego? Moim zdaniem nie.

5. Słucham bardzo dużo muzyki,ogólnie moje klimaty można określić jako rock i wszystkie jemu podobne a ulubione zespoły to Pink Floyd,The Offspring,Hey i Pidżama Porno (Z naszego rodzinnego podwórka). Jednak jestem otwarty na różne gatunki (Oprócz ścierwnego popu pokroju Nicki Minage). Jeżdżę na koncerty,poguję i mam szczere postanowienie pojechać na Brudstok.

4. Ogólnie raczej nie polecam znajomości ze mną,chyba,że lubi się ironiczne komentarze i dość duży słowotok. Gadam dużo i mało co jest w stanie sprawić żebym zaniemówił. Gadam na lekcjach,podczas powrotów do domu,na imprezach,podczas powrotów z imprez,na wyjściu na papieroska,podczas powrotów z wyjścia na papieroska i ogólnie. Do tego mam skłonności do zbaczania z tematów (Co dobrze widać w sposobie prowadzenia bloga). Tak więc można ze mną porozmawiać o wszystkim i o niczym. Wysłuchać też potrafię więc jestem odpowiednią osobą do żalenia się.

3. Stwierdzam,że 3/4 polskich kabaretów przestało mnie śmieszyć. Wykrzywianie twarzy,wciąż te same żarty o politykach i wstawianie słowa "ku*wa" lub innego przekleństwa,gdy skończą się pomysły jakoś do mnie nie przemawia. Jednak zostały kabarety,które dla mnie trzymają jeszcze jakikolwiek poziom (Neonówka,Moralny Niepokój,Limo (niestety został rozwiązany),Kabaret Młodych Panów i Łowcy kropka B to moi faworyci)

2. Boję się klaunów. Od dziecka nie przepadałem za cyrkiem. Nie ma to jakiś głębszych podwalin czy coś. Po prostu napawają mnie jakimś irracjonalnym strachem. Może przez to,że ciągle są uśmiechnięci? Albo przez to,że zakrywają twarz makijażem? Zresztą przeczytanie "Tego" Stephena Kinga ani obejrzenie "American Horror Story: Freak Show" nie pomogło.

1. I pora na pierwsze miejsce! Ciężko mi znaleźć dziewczynę. To zapewne moja wina,bo każda kobieta do której zapałałem uczuciem była idealna (Przynajmniej w moich oczach) więc ja musiałem gdzieś zawinić. Jednak nie jest mi aż tak źle z byciem singlem,przynajmniej mam pieniądze na siebie i mogę grać zamiast wychodzić na "50 Twarzy Greya". 

To było 10 faktów o mnie,mam nadzieję,że dzięki nim stałem się personą nieco mniej tajemniczą. Jutro wracamy do normalnej ramówki jednak z filmem dość niespodziewanym. I to tym z kategorii "Tak złe,że aż dobre" więc oczekujcie chorej jazdy. A,i zajrzyjcie do mojej przyjaciółki i osoby,która zachęciła mnie do prowadzenia bloga,Sherly :3