poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Kisielowe rozmowy część 1 czyli Niasz z kanału "Niasz i piksele"

Jon Steward jest duchowym patronem tej serii.

Czasami człowiek musi odłożyć filmy, gry i pogadać z innymi ludźmi. Dlatego właśnie powstał ten cykl! Do Kisielowych Rozmów zapraszani są goście specjalni, z ciekawym hobby i mający coś do powiedzenia o otaczającym świecie. Na pierwszy ogień zaprosiłem moją wielką przyjaciółkę, fankę DIY i początkującą cosplayerkę Niasz. 

Kisiel: Niasz, Twoje pasje to cosplay i DIY, ale czy tylko? Co jeszcze robisz w czasie wolnym (o ile takowy jeszcze masz)?

Niasz: Czas wolny staram się poświęcać mojemu ukochanemu chłopakowi, który jest, dzięki Bogu, bardzo wyrozumiały, Jeśli chodzi o moje zainteresowania. W wolnym czasie często gram z nim w gry komputerowe, które nierzadko są moją inspiracją do tworzenia. Tematy związane z nimi są często poruszane w moich pracach.

K: Jesteś studentką, czy kierunek który wybrałaś jakoś wpłynął na Twoje pasje?

N: Nie sądzę, od początku (czyli szkoły podstawowej!) wiedziałam, co chcę robić i w jakim kierunku chcę iść, jeśli chodzi o zawód. Kierunek moich studiów nie ma nic wspólnego z tym, co robię po zajęciach, dlatego moje hobby jest doskonałą odskocznią od podręczników. Jedynym problemem może być ograniczona ilość czasu wolnego ze względu na, niekiedy, dziwną siatkę zajęć, ale zdaję sobie sprawę, że wyglądałoby to w taki sposób niezależnie od kierunku, na jaki bym uczęszczała.

K: Wspominałaś wcześniej, że bardzo lubisz gry komputerowe, masz jakąś ulubioną produkcję?

N: Trudno mówić o jednym konkretnym tytule. Jestem wielką fanką gier niezależnych. Grą, w którą przegrałam najwięcej życia, jest seria The Binding of Isaac. Aktualnie siedzę przy produkcji The Cat Lady, która zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie. Grą, która na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako ta, którą udało mi się przejść od A do Z w "dorosłym życiu", to stary, dobry Fahrenheit. Oczywiście nie gardzę również grami multiplayer, jak np. League of Legends lub Don't Starve. Gry mimo wszystko są dla mnie przede wszystkim sposobem na spędzenie czasu z przyjaciółmi, znajomymi, chłopakiem.

K: Od jak dawna zajmujesz się DIY? Jestem wielkim fanem Twoich prac, są kreatywne i stosunkowo proste do wykonania

N: Od kiedy pamiętam, lubię sobie coś wylepić albo uszyć. Po raz pierwszy miałam w ręce igłę i nitkę w wieku ok. 4 czy 5 lat. Babcia dała mi kawałek materiału, igłę, nitkę, naparstek i garść guzików. Byłam w stanie bawić się tym pół dnia. Pamiętam, że lepiłam masę rzeczy z plasteliny, szczególnie postacie z kreskówek. Jako dzieciak byłam też wielką fanką haftowania chusteczek. Zamiłowanie do tracenia czasu na robienie głupotek zostało mi do dziś.

K: Przejdźmy teraz do najciekawszego Twojego hobby czyli cosplayu, masz na swoim koncie naprawdę udany cosplay Annie jednak jakie są Twoje dalsze plany związanie z przebierankami?

Cosplayem Annie Niasz zawojowała IEM 2015

N: Aktualnie jestem w trakcie ulepszania tego projektu oraz zbierania materiałów. Prawdą jest, że cosplay to drogie i czasochłonne przedsięwzięcie. Lubię wyjść na miasto, poszukać promocji na tkaniny, materiały potrzebne do kostiumów, skonfrontować to z listą postaci, za które chciałabym się przebrać i po prostu odłożyć coś "na zapas". Aktualnie czeka na mnie prawie kompletna Pogodynka Janna - chyba, że uda mi się znaleźć coś lepszego w międzyczasie. Wszystko zależy od szczęścia i tego, na co trafi się na wyprzedażach. Przynajmniej w moim przypadku.

K: Byłaś na IEM 2015 czy zamierzasz pojawić się także na kolejnej edycji tej imprezy?

N: Byłam już uczestnikiem tej imprezy od samego początku, jak finały zaczęły odbywać się na terenie Katowic. W tym roku "pozazdrościłam" cosplayerom i spróbowałam czegoś swojego. Oczywiście, pojawię się, zgodnie z tradycją, na IEM 2016. Również w przebraniu, oczywiście.

K: I to by było na tyle, dziękuję za poświęcony czas i szczere odpowiedzi.

N: Dziękuję również, bardzo miło było być Twoim gościem.

Jeśli chcecie zobaczyć wytwory Niasz wpadnijcie na jej kanał tutaj i DeviantArta tutaj.

Jeśli chcesz być w kolejnym odcinku Kisielowych Rozmów daj mi jakoś znać :)
Emotikon wink

piątek, 28 sierpnia 2015

"50 Twarzy Greya" po raz drugi, czyli płakałem jak czytałem.


Chciałem o tym zapomnieć. Porzucić, oddalić się od tego i sprawić, by zatopiło się w otchłani mojej niepamięci. Chciałem spalić każde wspomnienie o tej okropnej marce. I prawie mi się udało, PRAWIE zapomniałem o "50 Twarzach Greya" aż tu pewnego poranka wchodząc na mojego Fejsbunia (odnośnik z boku strony) zostałem zaproszony na wydarzenie "Premiera filmu "Nowe Oblicze Greya" marzec 2017". Oczywiście odmówiłem jednak skoro już za niecałe 2 lata otrzymamy kolejną ekranizację tego nowotworu, który toczy mózgi ludzi będzie kolejna okazja żeby się pośmiać a moje życie po recenzji wyglądać będzie tak: 



Jednak żeby pośmiać się z filmu powinienem na początku przeczytać książkę żeby mieć jakiekolwiek pojęcie o uniwersum (bo przecież lore trylogii Greya jest rozbudowane równie mocno co "Władcy Pierścieni" lub Harry'ego Pottera). I o ile do pierwszego filmu podchodziłem z delikatną tylko wiedzą o oryginale (nie doszedłem nawet do połowy książki) teraz postanowiłem nadrobić zaległości i do marca 2017 być tak gotowym jak to tylko możliwe. Słodki Jezu z czekolady, po tym co przeczytałem w pierwszej części, nie wiem czy będę gotowy na drugą i (o zgrozo) trzecią.

Zacznijmy jednak od początku. E.L James to kobieta, która wygląda jak typowa, amerykańska kura domowa. Chociaż urodziła się w Londynie. Co dała nam Wielka Brytania? Pink Floyd, Beatlesów, Jasia Fasolę, Jamesa Bonda i Christiana Greya (Nie mylić z Dorianem Grayem). Pani James była wielką fanką sagi "Zmierzch" (recenzję pierwszej części tego niesamowitego cyklu znajdziecie tutaj) jednak zamiast tylko czerpać radość z twórczości Stephanie Meyer postanowiła owe uniwersum rozszerzyć i zaczęła pisać własne historie o miłości i stosunkach sadomasochistycznych. Przepis na sukces, prawda? Niestety zamiast chować swoje historyjki do szuflady lub zapisywać na swoim dysku udostępniała je na forach, zobaczyli je (nie)właściwi ludzie i BUM! mamy powieść której nikt nie chciał a niemal każdy o niej słyszał.

Co można napisać o fabule? Jest. Fabuła to pretekst do podwiązania partnerki i złojenia jej skóry biczem. Christian Grey jest bogaty i ma niekonwencjonalne hobby. Z drugiej strony mamy Anastasie Steele, studentkę, która jest nieśmiała i szuka "tego jedynego". Więcej postaci? Po co nam to? Dajmy wycinanki ze znikomymi cechami charakteru, bo po co nam rozwinięte tło fabularne lub wyraziste postacie drugoplanowe? Fuck it, i tak się sprzeda. Mogłoby tu dojść do swoistego konfliktu osobowości, nieśmiała Anastasia i bezpruderyjny Grey, jednak żeby doszło do czegoś takiego, postacie potrzebują jednej rzeczy, mózgu. Bohaterowie (główni, bo o pobocznych w ogóle nie ma co mówić) są cholernie niekonsekwentni w swoich działaniach. Są jeszcze sceny... ekhem... kopulacji. Sprawiają, że czułem się jednocześnie niezręcznie z jednej i strasznie rozbawiony z drugiej strony. Ogólnie podczas czytania towarzyszyło mi wiele emocji, od histerycznego rechotu po szerokie ziewanie. 

Jednak zamiast dalej opisywać fabułę pozwolę sobie przytoczyć kilka najbardziej błyskotliwych pomysłów, za które E.L. James otrzymuje Order Kreatywności Paulo Coelho 




„A ja zostaję, drżąca masa szalejących kobiecych hormonów. Długo wpatruję się w drzwi, za którymi zniknął, nim wreszcie wracam na Ziemię”. Anastasia to cholerna kosmonautka.

"I dostałam okres, rano muszę pamiętać o pigułce" To wiadomość, która zmienia postrzeganie całej książki.

I mój ulubiony:  "Z barwy niewątpliwie przypominam manifest komunistyczny"

"50 Twarzy Greya" to zła książka. To nawet nie książka, to gwałt popełniony na literaturze, koszmar, który został powołany do życia. E.L James to wcielenie Szatana, a jej trylogia musiała być karą za wszystkie moje grzechy. Nie dałem rady za pierwszym razem, ledwo przebrnąłem teraz. Naprawdę obawiam się kolejnych części. Idę obejrzeć po raz kolejny "Co robimy w ukryciu" żeby zmyć zniewagę z mojego serca. 

wtorek, 18 sierpnia 2015

"Pająk Gigant" czyli co ja robię ze swoim życiem?


Ten film ssie. I to ssie wyjątkowo mocno. Ssie jak kariera muzyczna i literacka Sashy Grey. Ma nudnych bohaterów, przewidywalną fabułę a sam pająk wygląda jak żart. Jednak wciąż bawiłem się na nim lepiej niż na jakiejkolwiek części "Igrzysk Śmierci".
 Pozwolę sobie przytoczyć opis fabuły z serwisu Filmweb.pl:
"Po nieudanym wojskowym eksperymencie na ulice Los Angeles wydostaje się pająk rosnący w zastraszającym tempie. Próbę uratowania miasta podejmują żołnierze i dezynsektor, Aleks."
Tak, głównym bohaterem tego "dzieła" jest gość, który zwalcza pająki. Takie małe, mieszkające w przydomowych ogródkach. Życiowy przegryw, gość bez charakteru, starający się być śmiesznym stereotypowy przedstawiciel amerykańskiej klasy średniej. I to właśnie on ma uratować Los Angeles przed ludożerczym pająkiem - mutantem. Aczkolwiek poprawność polityczna musi zostać zachowana i do głównego bohatera dołącza jego jeszcze śmieszniejszy pomocnik Jose. Z Meksyku, co dało twórcom pole do popisu żartami o mieszkańcach tego kraju, prześmieszne. Gdzieś tam w tle przewija się jeszcze postać lekarki w której łowca robali się zakochuje, stereotypowe wojsko, które odsuwa Aleksa od działań aby interweniować a i tak nic się nie udaje i równie stereotypowi czarni mieszkańcy Los Angeles rzucający "homie" w co drugim zdaniu. Oprócz nich mamy jeszcze masę bezimiennych ofiar pająka i grupę modelek w bikini grających w siatkówkę (Ta jedna scena podwyższa ocenę filmu do 4,2/10, poczytajcie komentarze, nie kłamię). A jak wygląda główny morderca, zmutowany pająk? Biednie. Zrobiony jest byle jak, nawet jak na warunki filmów klasy "Ż" pokroju "Sharknado" czy innych "Pająko - Rekinów". Jednak obraz wyraża więcej niż tysiąc słów, więc oto zaprezentuje wam to dzieło współczesnej techniki animacji komputerowej (film powstał w 2013): 

Tak! Wycięty z pierwszego lepszego zdjęcia na Google Grafika i powiększony w Photoshopie pająk gigant jest szczytem możliwości twórców. Chociaż wciąż jest lepszy niż smok w "Wiedźminie". 
Co jeszcze można powiedzieć o tym filmie? Wyjątkowo zdenerwował mnie swoim prologiem. Mamy naszego głównego bohatera w zakurzonym kostiumie, zwolnione tempo, pająka wspinającego się na dach jednego z wieżowców i jakiś ckliwy cover "Where is my mind" Pixies (Ta sama piosenka użyta była w finałowej scenie "Fight Clubu" więc "Pająk Gigant" ma aż jedną cechę wspólną z arcydziełem Finchera) a potem akcja przenosi się o 9 godzin wstecz, więc widz może zastanawiać się jak doszło do tego "przerażającego" ataku. 


Ten film jest okropny, nie ma w nim nic co zachęca do dłuższego oglądania, żarty są głupawe i rozśmieszą tylko typowych, amerykańskich redneków (sam śmiałem się raczej z nieudolności twórców w kwestii prowadzenia fabuły i zabiegów technicznych), cover piosenki Pixies sprawił, że uszy mi krwawiły a główni bohaterowie są niczym wycinanki z kartonu. Chociaż z drugiej strony, film wie, że jest tanim monster movie najniższej klasy i nawet nie stara się podchodzić do tematu poważnie. Dlatego mimo, że część seansu spędziłem grając w GTA V to potem bawiłem się znacznie lepiej niż na takich "Kamieniach na Szaniec" albo "Mieście 44". Moja ocena to: 3/10, średniak. 

sobota, 8 sierpnia 2015

Patrz na drogę, czyli Kisiel robi prawo jazdy.

Ten obrazek nie ma nic wspólnego z treścią, po prostu zawsze można się pośmiać z Sosnowca

UWAGA: POST ZAWIERA OSOBISTE ZDJĘCIA I PISMO PRZEZ KTÓRE MOŻNA DOSTAĆ RAKA. OSTRZEGAŁEM.

Będąc człowiekiem teoretycznie dorosłym a praktycznie tylko pełnoletnim stwierdziłem, że wypada wrzucić kolejny kawałek plastiku do saszetki z dokumentami (tuż obok dowodu osobistego i karty bibliotecznej). Wiecie, taki kawałek plastiku, który pozwala prowadzić mi samochód i dostawać mandaty. Nie żebym miał coś przeciwko komunikacji miejskiej, lubię tramwaje i autobusy, można posłuchać ciekawych rozmów albo dostać mandat. Jednak zapisałem się na kurs więc stwierdziłem, że coś z niego wyniosę. Koszt całego kursu wyniósł mnie 1400 zł, co wbrew pozorom nie jest sumą aż tak dużą i w jego skład wchodziło 30 godzin teorii (na szczęście godzin lekcyjnych) i 30 godzin jazd (na szczęście zegarowych). Aktualnie można powiedzieć, że teorię mam za sobą i zasadniczo nie boje się już czerwonej Toyoty Yaris. Jednak co do samej teorii, szczęściem w nieszczęściu był czas trwania. Cała teoria miała być zrobiona w jeden tydzień (bez niedzieli) co oznaczało 4 godziny siedzenia w małej sali, gdzie musiało zmieścić się około 40 osób. Wykładowcą był człowiek o wdzięcznym imieniu Miras, więc można powiedzieć, że idealnie pasował do swojej roli. I teoria jak to teoria, mógłby prowadzić ją Terry Gilliam albo Nicolas Cage a i tak byłaby nudna (Chociaż gdyby prowadził ją taki Tommy Wiseau byłoby zupełnie inaczej) wszystkie znaki drogowe, manewry wyprzedzania i zmiany pasu ruchu (wyjątkowa trudna rzecz, trzeba aż włączyć kierunkowskaz) musiały zostać przyswojone, część słuchała muzyki, część grała na telefonach, a część, o zgrozo notowała. Sam zaliczałem się do części drugiej i trzeciej, jednak po pewnym czasie gry mi się znudziły a znaczenie znaków zakazu jest raczej logiczne musiałem zająć sobie czas czymś produktywnym. I tak oto powstał nurt zwany modernistycznym kubizmem z dozą nostalgicznego rokoko:


I tak mijał mi czas na przyswajaniu teorii prawa jazdy, nie jest to najciekawsza rzecz na świecie i zdecydowanie nie przygotowała mnie do egzaminu teoretycznego jednak na pewno można się czegoś nauczyć. Chyba, że natkniecie się na GRAŻYNY. Kojarzycie Grażyny? Te na oko czterdziestoparoletnie gospodynie domowe, które stwierdziły, że zrobią sobie prawo jazdy? W mojej grupie trafiło się ich 5 (słownie: pięć) jedna już na spotkaniu organizacyjnym spytała czy może zrobić jazdy chodząc 30 dni z rzędu i potem przystąpić do egzaminu co bardzo rozśmieszyło prowadzącego spotkanie, zaś cała reszta Grażyn zajęła miejsca w pierwszym rzędzie i spijała z ust Mirasa każde słowo, łącznie z dość czerstwymi żartami o kobietach za kółkiem.

Ogólnie polecam każdemu zapisać się na prawo jazdy, lepiej je mieć niż nie mieć. A w niedalekiej przyszłości zamierzam przyjrzeć się filmowi "Oni Żyją" ze zmarłym niedawno Roddy'm Piperem w roli głównej.