czwartek, 30 kwietnia 2015

"Czas Apokalipsy" czyli przypadkowe rozkminy filozoficzne.



This is the end
Beautiful friend
This is the end
My only friend, the end

Czym innym mógłbym zacząć mój wywód? Piosenka "The End" grupy The Doors jest utożsamiana z "Czasem Apokalipsy" jak nic innego. Piosenka trwająca 11 minut pierwotnie miała trwać minut 6 jednak Jim Morrison podczas jednego ze swoich narkotykowych odjazdów (koledzy z zespołu musieli wynosić go z hotelowego pokoju) zaczął tworzyć do niej tekst na żywo przez co grupa otrzymała jeden z najbardziej rozpoznawalnych hitów. Jaki ma to związek z filmem dzisiaj omawianym? Żaden, to po prostu ciekawostka o której warto powiedzieć. Ale "Czas Apokalipsy" pozostaje filmem ponadczasowym nie tylko z powodu muzyki. 


Za reżyserię wziął się nie byle kto, bo sam Francis Ford Coppola, który jest jednym z moich ulubionych mistrzów kamery (Mało co przebije "Ojca Chrzestnego" w moim prywatnym rankingu). Coppola oparł film na książce Josepha Conrada (właściwie Józefa Teodora Konrada Korzeniowskiego, bo gość był Polakiem) "Jądro Ciemności" jednak przeniósł czas akcji do okresu Wojny w Wietnamie. Rolę główne otrzymali Martin Sheen (ojciec Charliego Sheena) i Marlon Brando (widoczny na zdjęciu powyżej) i co tu dużo mówić, zniszczyli mi każdy film o Wietnamie. Bo żaden film nie będzie taki jak "Czas Apokalipsy". Marlon Brando znany z "Tramwaju Zwanego Pożądaniem" i chyba najbardziej z roli Dona Vito Corleone w "Ojcu Chrzestnym" w "Czasie Apokalipsy" pokazał jak to jest być prawdziwym szaleńcem. 


Zacząłem już mówić co nieco o fabule więc dlaczego nie zagłębić się w nią jeszcze bardziej?
Otóż gdzieś na granicę z Kambodżą zostaje wysłany Kapitan Benjamin L. Willard (Sheen) z zadaniem wyeliminowania Pułkownika Waltera E. Kurtza (Brando), który podobno kazał zastrzelić swoich żołnierzy i obwołał się przywódcą jednego z dzikich plemion zamieszkujących dżunglę. Misja wydaje się prosta, jednak grupa wojowników (w jej skład oprócz Kapitana wchodzą także surfer, kucharz i chłopak z Bronksu) idąc głębiej w wietnamską dżunglę natykają się na coraz dziwniejsze rzeczy. Żołnierze surfujący podczas bombardowania czy helikoptery grające "Cwał Walkirii" Wagnera to jeszcze nic. Dżungla robi się coraz dziksza, ciemność zaczyna pożerać świat a bohaterowie zauważają jak bezsensowne jest to co dzieje się wokół nich. Walka Willarda i Kurtza na początku wydaje się typową walką dobra ze złem, jednak potem to postać Sheena powoli zatraca się w sobie i zaczyna wątpić czy jego misja jest naprawdę konieczna. 


"Apocalypse Now" (w sumie to bardziej pasujący tytuł, choć nasz nie jest najgorszy) to film ciężki i zmuszający do przemyśleń. Czy wojna ma w ogóle jakikolwiek sens? Ile warte są ideały człowieka? Czy apokalipsa może nastąpić w każdej chwili? Jak nisko może upaść człowiek? Te wszystkie pytania przewijają się przez cały film i zostawiają widza z godzinami przemyśleń. O ile "Jądro Ciemności" pokazywało problem segregacji rasowej i rasizmu jako takiego, "Czas Apokalipsy" pokazuje najgorsze ludzkie wartości i przygniata nimi widza z siłą trzech ton.
"Czas Apokalipsy" stał się ogromnym hitem również w naszym kraju. Wypuszczony w roku 1981 stał się fenomenem, który każdy chciał obejrzeć. Antywojenny wydźwięk i hit The Doors sprawiły, że film stał się kultowy już w tym samym roku. Władze starały się go zdjąć, ale każdy jak chciał obejrzał dzieło Coppoli. W tym okresie powstało też jedno z moich ulubionych (i najbardziej porażających mnie) zdjęć.


Górująca nad wszystkim nazwa kina "Moskwa" pokazuje kto tak naprawdę pociągał za sznurki w tamtym czasie, tytuł filmu mówi co działo się w kraju a czołg stojący na parkingu przed kinem to, jak rząd starał się prawo egzekwować.
To już koniec moich filozoficznych wywodów związanych z filmem. Pamiętajcie, wojna to nic fajnego. Zacząłem ten cytat fragmentem "The End" więc podobnie jak w "Czasie Apokalipsy" koło zostanie domknięte.

The end of laughter and soft lies 
The end of nights we tried to die 
This is the end…

sobota, 25 kwietnia 2015

"Kamienie na Szaniec" czyli jak przyciągnąć tłumy.


Jestem człowiekiem, który (raczej) przepada za czytaniem lektur szkolnych. Nie wszystkie są genialne ("Dziady III" i "Lalka") ale przynajmniej część z nich jest naprawdę ciekawa i warto przeczytać je nawet z własnej woli. W trzeciej klasie gimnazjum kiedy to byłem jeszcze młodzieńcem bez nałogów dostaliśmy "Kamienie na Szaniec" Aleksandra Kamińskiego jako lekturę. Książka naprawdę mi się podobała mimo oczywistej gloryfikacji bohaterów oraz dość prostego języka. Jednak dawała jako-takie pojęcie o czasach II Wojny Światowej i Warszawie sprzed powstania. Niestety w 2014 roku ktoś, a dokładniej Robert Gliński (gość nakręcił w sumie parę dobrych filmów ale czasami wydaje mi się, że albo ma problemy z głową, albo wie jak się sprzedać, ale nie o tym dziś) postanowił popełnić filmową adaptację. Miało być realistycznie i wiernie oryginałowi, wyszło jak zawsze. Na szczęście tym razem film nie zgarnął żadnej ważniejszej nagrody (mniej ważnej w sumie też nie, ale pomińmy to milczeniem) choć niestety zarobił na siebie. Cytując jeden z lepszych współczesnych kabaretów (niestety nieistniejący już) "Jak to mawiał mój mistrz Andrzej Wajda: "Spoko, szkoły przyjdą". W ogóle w 2014 jakoś obrodziło w produkcje traktujące o II Wojnie (na pewno znaczenia nie miał 70 rocznica Powstania Warszawskiego) bo oprócz "Kamieni na Szaniec" powstało też równie okropne (Albo i jeszcze bardziej) "Miasto 44" i "Sierpniowe Niebo, 63 Dni Chwały". Jednak miałem (nie)przyjemność oglądać akurat "Kamienie na Szaniec" jako jedyne w kinie więc stwierdziłem, że przyjrzę się akurat filmidełku Glińskiego.


Czy coś w tym filmie zrobione jest dobrze? Aktorzy. I to ci drugoplanowi najczęściej. Andrzeja Chyrę kupuję w każdym filmie, gość ma u mnie kredyt zaufania jak stąd do Seulu, Ojciec Mateusz... to znaczy Artur Żmijewski też wybił się ponad poziom seriali z TVP, Krzysztof Globisz to podobnie jak Chyra klasa sama w sobie i nawet Marian Dziędziel zaliczył małe cameo. Celowo nie mówię tu o Danucie Stence, bo po prostu jej nie lubię. Nie lubię jej w żadnym filmie, trauma po "Nigdy w życiu!" i innych komedyjkach. Ale w dubbingu jest całkiem niezła. Ale główni aktorzy... główni aktorzy to już inna bajka. I jest nielicho. Tak drewnianego aktorstwa nie widziałem od czasów mojego wystąpienia jasełkowego w ostatniej grupie przedszkola (byłem przywódcą pasterzy więc jako jedyny z grupki ubranych w baranie skóry dzieci miałem kostur i kwestię mówioną). Jana Bytnara "Rudego" (który w sumie wiedzie prym w grupie) zagrał Tomasz Ziętek, Macieja Dawidowskiego "Alka" Kamil Szeptycki a Tadeusza Zawadzkiego "Zośkę" Marcel Sabat. I mam świadomość tego, że wybrano ich na rolę główne nie tylko ze względu na aktorstwo, ale też na to jak prezentować się będą na plakatach dodawanych do "Bravo" (Tak, to naprawdę się stało) ale na Boga nie można już dobrze wyglądać i umieć przy okazji grać? 
Kolejnym wołającym o pomstę do nieba elementem jest fabuła. Skoro robimy już ekranizację książki może zróbmy ją dokładnie? A nie skaczmy po wątkach i pomijajmy 3/4 z nich. Cholera, podchodząc do tego filmu bez wiedzy historycznej, nie znałbym żadnej postaci, bo film nie mówi nam o głównych bohaterach praktycznie nic. Są harcerzami, mieszkają w Warszawie, mają rodziców i dziewczyny. Tyle Gliński mówi o postaciach. 


Pierwsza połowa filmu to w sumie taki młodzieżowy film wojenny. Rudy, Zośka i Alek z uśmiechami na twarzach malują symbole Polski walczącej, zrywają flagi z hakenkreuzami, za pomocą gazu wyganiają ludzi z kin ("Tylko świnie siedzą w kinie", zawsze podobał mi się ten tekst) ale w międzyczasie są przykładnymi dziećmi i zdążą poderwać jakieś "morowe panny" nawet, zapewne gdyby w 1943 roku w Warszawie byłyby Starbucks'y zdążyliby jeszcze skoczyć na frappuccinno z syropem karmelowym (w sumie polecam).
Jednak film zmienia swój bieg gdy Rudy zostaje wzięty na Pawiak (nazistowski areszt w Warszawie), gdzie zostaje brutalnie przesłuchiwany. Jego przyjaciele postanawiają go uratować, co prowadzi do Akcji pod Arsenałem (której celem było uwolnienie Bytnara ale także 20 innych więźniów, o czym film nie wspomina) podczas której Rudy zostaje odbity, jednak w wyniku ran zadanych podczas przesłuchań umiera. I koniec filmu. Pomijamy fakty takie jak to, że Zośka przez długi czas pełnił ważne funkcje w AK a pseudonimami głównych bohaterów (między innymi) zostały nazwane bataliony powstańcze w 1944. 


Nie polecam tego filmu nikomu. Niech nie zwiodą was przystojni główni bohaterowie, czy zapowiedź "wykorzystania w filmie nowej piosenki Dawida Podsiadło". "Kamienie na Szaniec" (lub jak powinny się nazywać w wersji filmowej "Kamienie na Szczaniec") to siermięga pierwszej kategorii, wydmuszka kusząca wyglądem aktorów i żart z historii Polski (film został skrytykowany przez powstańców i byłych żołnierzy AK) a jeśli szukacie podobnej tematyki to polecam film o prostym tytule "Akcja pod Arsenałem" z 1977 roku, który mimo oczywistej ze względu na czasy powstania cenzury dość wiernie przedstawia przebieg operacji "Meksyk 2" i przygotowania do jej.

A teraz uwaga, informacja! Na dniach spodziewać się możecie wspólnej serii (raczej to będzie seria, zobaczymy czy będzie się nam chciało, bo jestem leniwym pachołem) kulturowej (aczkolwiek nie tylko) z moją o wiele bardziej znaną i lubianą koleżanką o wdzięcznym pseudonimie Sherly (Link do jej bloga), która nawet stworzyła ostatnio coś na wzór recenzji "Body/Ciało" (Filmu reżyserki "Sponsoringu", który też nie był arcydziełem). Więc oczekujcie na fuzję ironii i nerdtalku. 

wtorek, 14 kwietnia 2015

"Zmierzch" czyli jksgfsdavfjjnjflnsdgnlnfvkn


Zapewne zastanowił Was podtytuł dzisiejszego wpisu. Czy to jakiś ukryty kod? A może nauczyłem się mówić po węgiersku z lekką domieszką Esperanto i dokładką języka Simów? A może to po prostu ciąg przypadkowych liter stworzony po tym jak uderzyłem w klawiaturę z bezsilności? Jeśli wybraliście opcję numer 3 to śmiało mogę wam pogratulować. W mojej naiwności stwierdziłem, że w sumie ostatnio zrobiło się tu zbyt miło i wszystko wychwalam więc może pora coś zgnoić. I niestety padło na (do niedawna przynajmniej) uwielbianą sagę o wampirach niejakiej Stephanie Meyer. I w sumie mam nieco ciekawszy plan do zrealizowania, ale z powodu drobnych (w sumie to całkiem dużych ale nieważne) niedopowiedzeń będzie musiał jeszcze chwilę poczekać. Sięgnąłem więc po "światowy bestseller". Ale dlaczego książka a nie film, który jest jeszcze gorszy? Bo lubię wyzwania i postaram się, powtarzam postaram się wykrzesać choć odrobinę entuzjazmu, bo może ktoś przeczytał wszystkie 4 części z radością i jest ich wielkim fanem. Ja w czasach głębokiej podstawówki sięgnąłem jedynie po część pierwszą i chyba nawet jej nie doczytałem. Ale potem miałem (nie)szczęście zobaczyć wszystkie 5 filmów opisujących wszystkie 4 części (skomplikowane, ale hajs się zgadza). Tak więc pora zanurzyć się w świat absurdu, w którym wampiry błyszczą w świetle słonecznym. I jako, że to recenzja książki dziś będzie mniej obrazków.

I gdyby ktoś zapytał mnie: "Kisiel, co jest gorsze? "Zmierzch" czy "50 Twarzy Greya"? A może coś jeszcze innego?" to po dłuższej chwili zastanowienia odpowiedziałbym: "Chyba jednak Grey ale "Zmierzch" jest tuż za nim" i pewnie dodałbym, że na podium załapałyby się "Igrzyska Śmierci" (Tak, dalej nie lubię tej serii i chyba nigdy nie zacznę.) Bo jednak czegokolwiek złego nie mówić o dziełku Meyer to przynajmniej akcja jest spójna i bohaterowie sprawiają wrażenie myślących ludzi (czasami) gdy w "50 twarzach" są lalkami wyciętymi z papieru na których ktoś wypisał po jednej czesze charakteru. I w zasadzie Stephanie Meyer nie poszła drogą tej kobiety od "Zniszcz ten dziennik" (Wyrzuciłem nazwisko z głowy i nie chcę go pamiętać) i przynajmniej włożyła do swojej serii jakąkolwiek treść. Tu jednak pozytywy się kończą i dalej czeka nas już tylko kąpiel w fekaliach i brokacie.

Nie wiem czy warto rozpisywać się o fabule (skupię się stricte na pierwszej części, bo w sumie tylko o niej mam jakiekolwiek pojęcie), ponieważ jest ona płytka jak skecze kabaretu Paranienormalni. Mamy więc naszą Belle Swan (Naprawdę, nazwać bohaterkę "Bella"? To tak jakby Harry Potter miał na imię "Wygram ze złem"), która jest tym typem samotnej, wrażliwej i rezolutnej nastolatki. Przeprowadza się do jakiegoś wygwizdowa przypominającego nieco "Miasteczko Twin Peaks" dozwolone od lat 12, gdzie mieszka jej ojciec. Chodzi do szkoły i ogólnie ma nudne życie o którym niewielu osobom chciałoby się czytać. Ale oczywiście pewnego dnia poznaje "JEGO" Roberta Patti... znaczy Edvarda Cullena, który jest idealnym chłopakiem z jej snów. To nastraja bohaterkę do rzucania frazesów pokroju "Nie mam u niego szans" i "Nie mogę przestać o nim myśleć".
Ogólnie mamy takie trochę szkolne love story, czasami delikatnie przerażające (serio, nie wiem czy którakolwiek kobieta chciałaby usłyszeć od mężczyzny, że "lubi patrzeć jak śpi", ja bym się przeraził) ale na jaw wychodzi przerażający fakt, że EDVARD JEST WAMPIREM! I to nie takim zwykłym Nosferatu. Edvard nie topi się w świetle, on w nim błyszczy/iluminuje/migota tysiącem barw jakby to zaśpiewał Varius Manx. Edvard ma w sumie jakąś rodzinę w której oczywiście każdy inny też jest wąpierzem ale w sumie nie są ważni więc cokolwiek, robimy tło fabularne. Gdzieś tam przewija się wątek jakiejś rudej labadziary i jej dwóch pachołów, którzy są tymi złymi wampirami i piją krew ale w sumie wszystko jest czarno-białe i od razu wiadomo, że jednak się pocałują i to jeszcze na balu.

Co mam powiedzieć o "Zmierzchu"? Książka jest marna, to fakt ale czytałem gorsze badziewia. Tendencyjni bohaterowie, płytka fabuła i koszmarnie, powtarzam koszmarnie stylizowane słownictwo to główne wady książki ale wciąż nie jest to "50 twarzy Greya", co nie znaczy, że to dzieło na miarę"Roku 1984" Orwella ale dobrze rokuje. Prawdziwą miernotą jest za to film z Kristen "Mam jedną minę" Steward i Robertem "Ginę w czwartej części Harry'ego Pottera" Pattinsonem, gdzie plenery są nudne, kamerę obsługiwał dziesięciolatek a i pozostali aktorzy wyglądają jakby zjedli kij. Smutne jest też to jak zmienił się wizerunek wampira w popkulturze. Od filmów z Bellem Lugosim, przez niesamowity "Wywiad z Wampirem", parodii pokroju "Wampirów bez zębów" aż po błyszczącego Edvarda. Mam nadzieję, że podobny los nie spotka zombie, które od niedawna przeżywają renesans. I z tymi słowami pozostawiam was już samych.

sobota, 11 kwietnia 2015

"Drive" czyli Duże Ilości Ryana Goslinga Na Raz



Soundtrack w filmach to bardzo ważna sprawa. Dzięki soundtrackowi film z którym nie wszystko jest ok, może być uratowany. Soundtracki łatwo zapamiętać i kojarzyć później z filmem. A "Drive" ma jeden z najgenialniejszych soundtracków jakie słyszałem. Ale w żadnym wypadku nie jest to film zły. Jednak polecam obejrzeć go więcej niż jeden raz aby w pełni go zrozumieć. Zresztą można go oglądać często, bo jest w nim Ryan Gosling. A kto nie lubi Ryana Goslinga? To tak jakby nie lubić malutkich pand. Tylko tu malutka panda to Ryan Gosling.
Oprócz soundtracku i Goslinga w roli głównej film broni się wieloma innymi elementami. Zresztą mamy tu do czynienia z dziełem duńskiego reżysera Nicolasa Windinga Refna, który za "Drive" otrzymał Złotą Palmę na festiwalu w Cannes. Jednak to co wybija się na pierwszy plan to klimat.
Klimat tandetnych filmów klasy B z lat 80-tych, skąpany w kiczu (Zresztą napisy początkowe podane są w kiczowatej, różowej czcionce, którą podziwiać można chociażby na plakacie).


Fabuła z pozoru jest prosta. Ryan Gosling wciela się w tajemniczego Drivera, który za dnia jest filmowym kaskaderem a w nocy kierowcą gangsterów wszelakich. Pewnego dnia jego sąsiadka prosi go o pomoc w uregulowaniu rachunków jej męża. Jako, że była to dziewoja niebrzydka Driver zgadza się pomóc i bierze udział w napadzie na lombard. Jak zwykle coś idzie nie tak i proste z pozoru zadanie zmienia się w pełną przemocy i trupów walkę.
Ciekawsza od samej fabuły, jest jednak sam Kierowca. W świecie pełnym gangsterów, alfonsów i przestępców wszelakich wygląda niczym postać z innej bajki. Wiecznie nosi srebrną kurtkę z ogromnym, złotym skorpionem na plecach (notabene sam złoty skorpion stał się elementem kultowym) odzywa się monosylabami a w kąciku jego ust zawsze znajdzie się wykałaczka. I z jednej strony Gosling wygląda i zachowuje się niczym rycerz w lśniącej zbroi jednak tak naprawdę jest lubującym się w przemocy socjopatą zabijającym z zimną krwią.



Jeśli chodzi o kwestię techniczne, "Drive" jest perfekcyjny. Począwszy od kamery, która jest płynna a ujęcia nagrywane są bez cięć przez aktorstwo po soundtrack. Soundtrack wychwalany pod niebiosa, uznany za jeden z najlepszych w historii współczesnego kina noir. I nie ma w tym przelewek. Tutaj soundtrack nie jest tylko tłem zapobiegającym ciszy, jest kolejnym bohaterem bez którego film wiele by stracił. Dominuje tu Electro Pop, przez co całość nabiera nieco surrealistycznego klimatu. Zresztą pozostawię tu najbardziej bodaj znany utwór z filmu, tylko załóżcie słuchawki aby docenić jego głębię.


Jeśli miałbym do czegoś porównać "Drive" byłaby to gra "Hotline Miami". Podobny, nieco kwaśny klimat, bohater, o którym praktycznie nic nie wiadomo, kicz wylewający się z każdej strony i równie genialny soundtrack sprawiają, że obraz Nicolasa Windinga Refna można nazwać "Hotline Miami" filmów. W sumie "Drive" leci na różnorakich kanałach telewizyjnych dość często, także całkiem łatwo go zobaczyć, a jak już na niego trafcie to oglądajcie w pełnym skupieniu do samego końca.

Wiem, że przez prawie dwa tygodnie blog był martwy, ale święta Wielkiej Nocy i parę innych spraw zawaliło mój terminarz. W ramach przeprosin wstawiam kolejne zdjęcie Ryana Goslinga (Którego lubię mimo tego, że z czystym sercem mogę polecić tylko "Drive" i "Idy Marcowe" z filmów w których grał)


czwartek, 2 kwietnia 2015

"Mechaniczna Pomarańcza" czyli co nieco o człowieku.


Stanley Kubrick tworzył filmy genialne. "Mechaniczna Pomarańcza" jest jednym z takich dzieł. Niesamowita praca kamery, solidne aktorstwo i klimatyczne plenery to wraz z fabułą zaadaptowaną z książki o tym samym tytule trzyma w napięciu i zaprasza do refleksji. "Mechaniczna Pomarańcza" to film ponadczasowy i niezniszczalny. I nie mogę polecić go z czystym sercem każdemu. Bo mimo tych wszystkich zalet jest to film ciężki, ohydny i brutalny, tak więc należy podejść do niego z odpowiednim nastawieniem. Ale gdy człowiek załapie o co w nim chodzi zatraci się bez końca w świecie wykreowanym przez Kubricka.


Akcja rozgrywa się w przyszłości, w jednym, nienazwanym mieście, gdzie brud, przemoc i prostytucja są na porządku dziennym. Głównym bohaterem jest Alex DeLarge (Malcolm McDowell) nastolatek przewodzący jednemu z wielu ulicznych gangów, człowiek z zamiłowaniem do przemocy i muzyki Beethovena. Prowadzi przestępcze życie, atakując wraz z kolegami przypadkowych ludzi, gwałcąc kobiety i ogólnie zachowując się jak Janusz Palikot za młodu. Jednak pewnego dnia przekracza granicę i w wyniku brutalnego morderstwa, które popełnił trafia przed oblicze sądu, który skazuje go na 14 lat więzienia. Jednak Alex dostaje szansę wcześniejszego wyjścia na wolność, musi "tylko" wziąć udział w innowacyjnej metodzie resocjalizacyjnej. Metodzie polegającej na wyświetlaniu brutalnych obrazów i filmów "pacjentom", którzy nie mogą mrugnąć ani poruszyć głową (scena resocjalizacji przeszła już do historii kina i śmiało można ją uznać za kultową). Po badaniu Alex faktycznie zostaje wypuszczony na wolność i dzięki brutalnej terapii zostaje prawym obywatelem służącym narodowi. Jednak coś wciąż jest nie tak.


Po premierze "Pomarańczy" świat filmowy podzielił się na dwie części. Jedni uznawali, że Kubrick zbytnio epatował przemocą i starał się nią zakryć fabularne braki, zaś drudzy widzieli w filmie ponadczasową parabolę na temat ludzkiego życia i tego czy naprawdę sami kształtujemy to jacy jesteśmy. Jak jest moim zdaniem? To świetny film, mówiący o tym jak wyższe organy kształtują człowieka i to, że pierwsze wrażenie nie zawsze jest dobre, gdyż będąc dobrym obywatelem dla świata, dla innych możemy być największymi zbrodniarzami.

Wyszło mi dziś trochę krócej niż zwykle, ale postaram się to zrekompensować następnym wpisem. Jednak mimo wszystko, wesołych świąt od Kisiela i nie włączajcie Polsatu o 22 (Lecą "Galerianki", nie polecam bardzo)