poniedziałek, 5 września 2016

Zniszczone nadzieje, czyli 11 najgorszych gier na które wszyscy czekali

Miejmy nadzieję, że Half Life 3 nie znajdzie się na tej liście

        Gry to XII muza. Nie ma co kryć, że przemysł elektronicznej rozrywki prężnie się rozwija, i o ile jeszcze 44 lata temu, gdy tryumfu święcił Pong nikt nie spodziewał się rewolucji to przez 4 dekady gry komputerowe stały się dziedziną sztuki i na stałe zagościły w popkulturze, bo przecież któż nie zna hydraulika w czerwonej czapce czy żółtej kulki uciekającej przed duchami? 
       
       Elektroniczna rozrywka to też świetny biznes, gdzie żebracy mogą za pomocą jednego pomysłu stać się bogaczami. Spójrzmy chociażby na fenomen ostatnich lat czyli Flappy Bird z 2013 roku. Jej twórcą był nieznany szerszej publiczności Dong Nguyen z Wietnamu, który po stworzeniu prostej aczkolwiek wciągającej aplikacji, która nie miała żadnych mikropłatności dzięki reklamom w niej umieszczonych i ilości pobrań zarabiał 50 tysięcy amerykańskich dolarów dziennie. Później co prawda usunął aplikację mówiąc, że jej popularność go przytłoczyła jednak wieść gminna niesie, że Nintendo zainteresowało się kształtem i kolorem rur których unikał Nasz dzielny ptak gdyż za bardzo przypominały te z gry o wspomnianym wcześniej hydrauliku... 

      Twórcy potrafią obiecać graczom istne złote góry. Fotorealistyczną grafikę, przebogatą fabułę, rozgrywkę na tysiące godzin lub niespotykane nigdy dotąd rozwiązania. I o ile czasami obietnice te zostają spełnione i dostajemy takiego Wiedźmina 3 to często coś idzie nie tak, i ambitny projekt ląduje na liście największych branżowych zawodów. Dzisiaj przyjrzymy się 11 przykładom zmarnowanego potencjału. Zanim popadnę kilku czytelnikom chciałbym przypomnieć, że lista jest moją opinią i nie każdy musi się z nią zgadzać.

11. Fallout 4 (2015)

Jestem ogromnym fanem serii, pierwsze dwie części pozostają dla mnie kultowe, a "trójka" wraz z dodatkiem New Vegas były przyjemną przygodą w postnuklearnym mimo, że gra stała się pełnokrwistym action RPG w czasie rzeczywistym, i gdzieś zniknęła turowość i rzut izometryczny. Oczekiwania z częścią czwartą były ogromne, miało być "więcej, ładniej, lepiej". Jednak zamiast tego otrzymaliśmy produkt zabugowany, nudny i trącący simsowatością, Zniknęły trudne dylematy moralne, ale otrzymaliśmy możliwość budowy wioski i wstawiania mebli do domów. Dodajmy do tego masę niepotrzebnych, trwających często godzinę DLC (płatnych dodatków) i mamy sztandarowy przykład zniszczenia marki.

10. The Order 1886 (2015)

To miało być to. Pierwszy, poważny exclusive na PlayStation 4 (nie liczę słabego Knacka, na niego nikt nie czekał) Sony podsycało Nas grafikami, zamkniętym pokazem zorganizowanym w klimatycznym, brytyjskim pubie, gdzie hostessy były przebrane w stroje z epoki i ogólnym steampunkiem mającym wylewać się z ekranu. Miało być cudo, które miało ustalić, że w wiecznej wojnie konsol Sony przytwierdzi swoją pozycję jako zwycięzca totalny, a Microsoft ze swoimi X-Klockami albo Nintendo w Wii U będzie się mogło schować. A wyszło jak zawsze. Nieciekawa fabuła, rozgrywka polegająca na przechodzeniu z jednej zamkniętej areny wypełnionej przeciwnikami do drugiej i okazyjne QTE, długość produkcji i... naprawdę dobra grafika i fizyka sprawiły, że dostaliśmy świetne, długie demo silnika pokazujące przy okazji moc najnowszej konsoli Sony. Demo, które jednak nie sprawdziło się jako pełnoprawna produkcja. Na prawdziwie dobre gry na wyłączność PlayStation musiało poczekać jeszcze rok, bo w 2016 otrzymało między innymi fenomenalne Until Dawn czy pewniaka jakim było Uncharted 4.

9. Ryse: Son of Rome (2013)

Wojny konsol ciąg dalszy! 2013 oficjalnie stał się rokiem nowej generacji konsol, i przez krótki moment Microsoft mógł przejąc pałeczkę. Ryse zostało stworzone przez Crytek, twórców takich hitów jak Far Cry albo Crysis, które były graficznymi cudeńkami i do dziś wyglądają dobrze. Jednak podobnie jak z The Order otrzymaliśmy produkt powalający graficznie, jednak nie wyróżniający się niczym innym. Historia rzymskiego centuriona choć na początku trzyma w napięciu szybko robi się miałka, a brutalne finishery przestają bawić po tym, gdy widzi się je po raz setny. 

8. Star Wars: The Old Republic (2011)

Wpis, który chyba najbardziej mnie boli. To miała być gra, dzięki której przekonam się do MMORPG, w końcu to Gwiezdne Wojny, i to w klimacie Starej Republiki. Star Wars: Knights of the Old Republic z 2003 roku to jedna z moich ulubionych gier ze świetną fabułą i jednym z najlepszych zwrotów akcji w historii. Niestety część trzecia nigdy nie powstała, za to otrzymaliśmy grę wieloosobową z mikropłatnościami i abonamentem, która pomimo dość sporego sukcesu w dzień premiery traciła graczy w rekordowym wręcz czasie. Fabuła, która była w poprzednich częściach zachęcała do dalszej rozgrywki ginęła gdzieś pod masą grindu i topornych rozwiązań. Przejście w model free to play wydłużyło nieco jej żywotność jednak gra wciąż pozostaje średniakiem, które nie zachęca do dalszej, żmudnej rozgrywki. Smutne.

7. Watch_Dogs (2014)

Ech Ubisoft, mistrzowie zagrywek psychologicznych mających na celu zmusić graczy do uwierzenia, że ich produkt będzie rewolucyjny. Bo Watch_Dogs takie miało być, bogaty, żywy świat, gdzie każdy przechodzień na ulicy miał mieć swoją osobistą historię, i gdzie miało dać się włamać do wszystkiego stała się kolejnym klonem GTA z kulawym modelem jazdy, sztucznie wydłużaną rozgrywką i okrojonym procesem hackowania. Piekło podobno wybrukowane jest dobrymi intencjami,w przypadku Ubi ulice inferno są z niespełnionych obietnic. Rok 2014 ogólnie był słaby dla Ubisoftu, oprócz Patrz_Psy wyszło też okropne Assassin's Creed: Unity, The Crew, które trafiłoby na listę, gdyby nie to, że nie lubię ścigałek czy Might and Magic X sprawiły, że lepsze gry zostały przysłonięte przez spektakularne porażki.

6. Aliens: Colonial Marines (2013)

To się nie mogło udać, prawda? Gra obiecywana od 2008 miała dać Nam klimat rodem z filmów, wartką akcję i mądrych ksenomorfów. Po średnio udanym, aczkolwiek wciągającym Alien vs Predator z 2010 roku, który był budżetowym, ale znośnym remakiem gry z 2000 roku gracze oczekiwali na przybycie Kolonialnych Marines z wypiekami na twarzy. To co dostaliśmy przerosło oczekiwania wszystkich. Jednak nie w tym sensie, którego chcieliśmy. Przygłupi towarzysze, przestarzała grafika i całe hordy, powtarzam hordy obcych, którzy nie stanowili praktycznie żadnego wyzwania dla gracza (zabicie ksenomorfa poprzez skręcenie karku, serio? Zapomnieliście, że oni krwawią kwasem? Oglądaliście w ogóle filmy?) sprawiły, że marka została niemal zupełnie zabita. Na szczęście rok później otrzymaliśmy Alien: Isolation, który zmył złe wspomnienia o potworku Gearboxu. Jeden ksenomorf uczący się ruchów gracza, który potrafi być naprawdę przerażający? Jest. Główna bohaterka, która jest córką Ellen Ripley? Jest. Duszny, klaustrofobiczny i nieco kiczowaty klimat nawiązujący do pierwszej części? Jest. Nie dało się tak zrobić rok wcześniej?

5. Alone in the Dark (2008)

Chciałbym powiedzieć, że to gwóźdź do trumny tej nieco zapomnianej dziś, a poważanej dawniej serii, jednak w 2015 wyszedł twór zwany Alone in the Dark: Illumination, który ostatecznie dobił pradziadka survival horrorów. Jednak na wersję z 2008, która miała być solidnym restartem serii czekało wielu. Miał być otwarty do eksploracji Nowy Jork gdzie otwarły się wrota do piekieł, mieli być przerażający przeciwnicy wyjęci rodem z najgorszych koszmarów, miał być odczuwalny klimat nadciągającego nieuchronnie końca ludzkości. Wyszła nudna gierka z topornym sterowaniem, odpychającym głównym bohaterem rzucającym wulgaryzmami częściej niż niejeden raper i maszkarami, które raczej rozśmieszały niż straszyły. Szkoda, że tak ceniona marka skończyła w takim punkcie. Spoczywaj w pokoju Edwardzie Carnby, jednak proszę, nie wracaj więcej na Nasze komputery.

4. Tom Clancy's: The Division (2016)

Ubisoft powinien zmienić nazwę na "Broken Dreams Games" popularna seria taktycznych strzelanin jest z firmą od wielu lat, a najnowsza część miała być wisienką na torcie (podobno Ubi niedługo kończy się umowa na korzystanie z nazwiska słynnego pisarza) pełną akcji, oszałamiającą graficznie zabawą w której gracze musieli ze sobą współpracować. Sam zamysł fabularny jest świetny, otóż w Czarny Piątek, dzień kiedy większość sklepów w USA daje ogromne zniżki terroryści używają broni biologicznej która pustoszy Nowy Jork (znowu Nowy Jork, to chyba najbardziej pechowe miasto na Ziemi). Na ulicach zaczyna panować chaos, a gracze wcielają się w członków tytułowej agencji, która jest tak tajna, że nie wiedzą o niej nawet najstarsi górale. Produkcja bardzo ambitna, co? I o ile graficznie po raz kolejny wszystko robi wrażenie, Nowy Jork został perfekcyjnie odwzorowany to cała reszta leży i prosi o dobicie. W pierwszych dniach gracze napotykali takie absurdy jak kolejka do postaci dającej zadania, ponieważ była zaprogramowana na rozmowę z tylko jedną postacią w tym samym czasie, czy graczy uprzykrzających rozgrywkę innym poprzez... stawanie w drzwiach i blokowanie przejścia innym. Przez te i wiele innych głupotek, które przybrały rozmiar kuli śnieżnej The Division pobiło rekord w utracie graczy w jak najkrótszym czasie. 

3. Amnesia: A Machine For Pigs (2013)

Jest rok 2010, małe, nieznane studio Frictional Games wydaje Amnezję: Mroczny Obłęd, horror który rewolucjonizuje branżę prostą formułą "uciekaj, kryj się". Nie masz broni, jeśli nie nauczysz się korzystać z kryjówek jesteś martwy. Ludzie szaleją na punkcie gry, a inne studia postanawiają iść jej tropem. Powstają takie horrorowe perełki jak Outlast (2013), Soma (2015) tych samych twórców czy polskie The Layers of Fear z 2016. Sequel był niemal murowany, jednak już po jego zapowiedzi na E3 zaczęły pojawiać się pomruki niepokoju gdyż Frictional Games nie produkowało już gry zadowalając się "tylko" posadą wydawcy. Jednak gniewne głosy uciszyły pierwsze screeny i krótki gameplay, to wciąż był stary, dobry horror, gdzie jedynym ratunkiem była ucieczka. Tyle, że nie był. Pruski zamek zastąpiło wiktoriańskie miasteczko, i w tym nie było żadnego problemu. Gęsta atmosfera utrzymywała się przez jakieś 10 minut, dubbing brzmiał jakby aktorzy byli zamknięci w szklanej kuli, a tytułowa maszyna i otaczający ją świnioludzie wzbudzała śmiech. Jednak wspomniana wcześniej Soma pokazuje, że Maszynka do Mielenia Świń była tylko jednorazowym wyskokiem.

2. Homefront The Revolution (2016)

To smutna historia. W roku 2011 światło dzienne ujrzał pierwszy Homefront, wysokobudżetowa, nudna strzelanka z absurdalną fabułą, gdzie Korea Północna łączy się z Południową, podbija Azję a potem wyprzedza technologicznie USA i zajmuje jego terytorium, serio z tej historii śmiali się nawet gracze z Południowej Korei, ci z Północnej też by się śmiali gdyby mogli. Gracz wcielał się w jednego z wielu partyzantów i walczył ze skośnookim okupantem. Produkcja przeszła bez większego echa, ludzie trochę się z niej pośmiali i największym jej "wyróżnieniem" było to, że stała się jedną z najbardziej piraconych gier 2011, dlatego, że ludzie chcieli sprawdzić czy naprawdę jest taka słaba jak wszyscy mówią, a płacenie 50 dolarów było zbyt ryzykowne. 5 lat później na świat przychodzi The Revolution, sequel, który miał zmyć słabego poprzednika, celowo bez "dwójki" w tytule, zupełnie nowe miasto, nowy świat, nowi ludzie odpowiadający za fabułę... te same błędy. Ta sama nuda. Ciężko odróżnić drugą część Homefronta od setek szaroburych gier FPS osadzonych w bliskiej przyszłości, co prawda kampania marketingowa reklamowała produkcję jako "Grę gdzie za awans nie dostajesz super zdolności, możesz unieść więcej, biegać trochę szybciej albo strzelać celniej. Nie jesteś superbohaterem tylko miejskim terrorystą walczącym z systemem bla bla bla bla". Będąc szczerym, naprawdę zaciekawiłem się, może w końcu wyjdzie gra, która pozwoli poczuć mi się jak prawdziwy uliczny partyzant, gdzie będę bał się otwartych konfliktów z lepiej uzbrojonymi i wytrenowanymi żołnierzami, i będę musiał wprowadzać ich w pułapki, gdzie przewaga liczebna lub sprzętowa nie będzie nic znaczyła. Dostałem grę powtarzalną, nudną i skandalicznie krótką. O trzeciej odsłonie nie jak na razie słuchów, po katastrofalnym odbiorze tej części, może to i lepiej?

1. No Man's Sky (2016)

Zdradzę Wam pewien tajnik pracy blogera. Przed każdym wpisem otwieram program do pisania dokumentów i robię na nim streszczenie tego co chciałbym aby znalazło się w treści ostatecznej. W tym wypadku wystarczyła sama lista produkcji. I o ile nad numerami 11 - 2 myślałem bardzo długo, konsultowałem je ze znajomymi o tyle wiedziałem co będzie na miejscu pierwszym tuż po otworzeniu pustej kartki. Tytuł No Man's Sky wypisałem Caps Lockiem i dodałem do niego trzy wykrzykniki. Gdyby spojrzeć do słownika przy słowie "zawód" widnieje okładka tej produkcji. 
Obiecywano pierdyliard galaktyk i jeszcze więcej planet, które gracz mógł odwiedzić podczas podróży do centrum kosmosu. Każda planeta miała być zamieszkana przez zwierzęta niewystępujące nigdzie indziej, a fabuła i szczątkowe ślady gatunku ludzkiego (lub ludzkiemu podobnego) miały intrygować graczy i ciągnąć do dalszej rozgrywki. I dotrzymano słowa. NMS to gra przeogromna, planety mają swój osobisty ekosystem, można nazywać je jak i faunę i florę na nich występującą co miało dawać prestiż wśród innych graczy, wiecie w stylu ktoś dociera na planetę "Kisiel" i mówi "Wow, ale super planeta, szkoda, że nie odkryłem jej pierwszy" jednak to co przytłacza i zabija wszelką radość ze swobodnej eksploracji kosmosu to nuda. Wielka, powoli zdobywająca przewagę nad resztą nudna, gra to wydmuszka na maksymalnie kilka godzin, frajda z odkrywania kolejnych lądów kończy się szybko, a elementy fabularne nie porywają. No Man's Sky miał być rewolucją, został niestety niechlubnym rekordzistą zdobywając tytuł gry z największą ilością zwrotów do sklepu Steam.

     I tak oto kończymy podróż po złamanych obietnicach twórców. Nie wszystkie gry z listy są złe, wręcz przeciwnie sporo jest naprawdę znośnych, jednak nie na to czekaliśmy. Czy to dzięki nośnej marce, czy przez twórców zamiast radości dostaliśmy do przełknięcia gorzką pigułkę. Czyli coś zupełnie odwrotnego do Suicide Squad którego obszerna recenzja pojawi się na blogu już wkrótce, może nawet przed tekstem o Smoleńsku...

środa, 29 czerwca 2016

Środowy Hejt #1 - Snapchat.



Wróciłem! Co prawda ostatni wpis pojawił się w lutym. Jest koniec czerwca. To dosyć długo. Jaki był tego powód?  W pewnym stopniu było to moje lenistwo, potem naszły na to matury i nieoczekiwana awaria mojego wiernego komputerka. Jednak tak długa przerwa od bloga wyszła mi na dobre, zyskałem nowe siły, przyjąłem rady bardziej doświadczonych, a w mojej głowie roi się masa nowych pomysłów. Dlatego też oficjalnie zmieniam tematykę "Kisiela Rozkmin Wszelakich" z bloga poświęconego w większości recenzjom staje się blogiem o wszystkim. Odrobina recenzji, trochę życiowych przemyśleń, krzta lifestyle'u i spora doza żółci nada nowym odsłonom mojej radosnej pisaniny unikalnego smaku. Dlatego oficjalnie witam Was na wersji bloga 2.0. "Wersję beta" rozpoczynamy nową serią, Środowym Hejtem, gdzie raz w tygodniu będę wytykał największe błędy, głupoty i absurdy polskiego (i zagranicznego) internetu. Dziś na pierwszy ogień idzie aplikacja uwielbiana przez wielu (w tym przez Waszego ulubionego autora) - Snapchatowi.

Snapchat to wspaniała aplikacja, pozwala na wiele, można robić unikalne zdjęcia, nagrywać urywki imprez albo kompromitujące szczegóły, a najlepsze jest to, że wszystko zniknie po ustalonej przez Was ilości czasu (oczywiście czysto teoretycznie, bo w internecie nic nie znika). Jednak Snapchat to także jeden z najbardziej irytujących tworów tej planety. Dlaczego? Dowiecie się czytając listę pięciu rzeczy, przez które Snapchat to okropne narzędzie.

5. Filtry psa

Znacie to? Musicie to znać. Przeglądacie sobie My Story i oprócz arcyciekawych zdjęć z wyjazdów, lub tych, które pokazują coś naprawdę ciekawego (w moim wypadku była to rodzina kaczek spacerująca przez dworzec autobusowy o godzinie 4:45 rano), ale przede wszystkim napotykacie na swojej drodze miliony zdjęć z filtrem psa machającego jęzorem. Jaki ten filtr ma sens? Nie wiem. Nie wygląda słodko, ciekawy nie był nigdy i przejadł się prawie każdemu po pierwszym tygodniu. Ale włodarze aplikacji z duszkiem na żółtym tle zostawili go na stałe, dalej tego nie ogarniam i chyba nigdy nie ogarnę.

4. Opowiedz mi swoją historię

Po raz kolejny wchodzicie na My Story, kolejne zdjęcia z filtrem psa, kolejne imprezy i kaczki na dworcach. Wszystko zajmuje jakąś minutę, maksymalnie półtora. Ale zawsze musi zaleźć się ta jedna osoba, która na My Story tworzy swoją wersję "Powrotu Króla" i nagrywa snapy z "wciągającą" historią. Nie mówię tu o ludziach robiących dużo snapów, sam wysyłam je często, ale o tych, którzy niczym niespełnione wersje Spielberga albo Kubricka układają głęboką fabułę pełną zwrotów akcji i życiowych przemyśleń.

3. Tak bardzo #NERD

Lubię gry. Często snapuję grając. I nie ma w tym niczego złego, gry to pasja, fajnie się podzielić pasją. Czym innym jest epatowanie swoim nerdostwem, wysyłanie miliona snapów oznaczonych odpowiednio hasztagami "NERD", "GAMERGIRL", "LOL". Nie wiem co biedny twór Riot Games zrobił tylu ludziom, ale to marka niemal tak rozmieniona na drobne niczym "Gwiezdne Wojny" (Średnio jara mnie "Zawadiaka Jeden", bo rozszerzone uniwersum i tak zrobiło to lepiej).

2. BOGACTWO CZĘŚĆ GŁÓWNA!!!!!!ONEONEONE

Spodziewam się, że w komentarzach dotyczących tej części padnie nieśmiertelne "ZAZDROŚCISZ, BO SAM NIE MASZ I W OGÓLE POLECZEK CEBULACZEK Z CB". Nie, sam lubię czasami "zaszpanować" na Snapie nowościami, jednak tutaj kluczem jest słowo "częstotliwość". Nudzi mnie codzienne oglądanie czyjegoś samochodu, albo złotego sedesu. Jeden raz wystarczy, naprawdę.

1. "CZEŚĆ CO TAM?! *EMOJI*"

Na Snapchacie nie każdy musi być Twoim znajomym z realnego życia, wiadomo. Sam mam na liście znajomych masę ludzi z którymi jakikolwiek kontakt mam tylko przez internet. I to jest ok. Jednak inną sprawą jest wysłanie tytułowego "Cześć, co tam?" do osoby, z którą praktycznie w ogóle nie piszesz. Naprawdę nie masz ludzi do których możesz wysyłać takie snapy i mieć pewność, że odpiszą coś ambitnego? To w sumie trochę smutne.

I to koniec mojego dzisiejszego narzekania na problem pierwszego świata. Jeśli macie jakieś tematy, które mógłbym poruszyć w następnym Środowym Hejcie podrzućcie je w komentarzach. Jeszcze raz przepraszam wszystkich za długą nieobecność, i tradycyjnie, pozostańcie dziwni Kisielomaniacy!

sobota, 13 lutego 2016

10 typów ludzi, których nienawidzę, czyli lista pełna żółci.

Jak dobrze wiecie jestem raczej introwertycznym stworzeniem, takim co to nie przepada za masowymi imprezami (z wyjątkiem koncertów) i woli raczej siedzieć ze znajomymi w pubie niż wywijać na parkiecie. Jednak czasami i ja pojawiam się na takich imprezach i zazwyczaj obserwuję ludzi. Wyrobiłem sobie o nich jakąś opinię, i nie uważam, że krytyka niektórych z nich jest czymś złym. Dlatego, jeśli któryś z dziesięciu typów, o których zaraz napiszę poczuje się urażony to trudno, znajdź więcej dystansu do siebie i zrozum, że nie każdy musi Cię uwielbiać. Dlatego bez zbędnego gadania ruszamy na listę moich najbardziej znienawidzonych typów ludzi.

10. Użytkownicy produktów Apple.

Żeby nie było, nie uważam, że każdy kto używa sprzętu z jabłkiem w logo jest najgorszym z najgorszych, dlatego ten typ wylądował na samym końcu listy. Chodzi mi o ludzi, którzy kupują bezmyślnie produkty Apple tylko dlatego, że są drogie. Nie mówiąc już o tym, że ich produkty zatrzymały się technicznie gdzieś w 2011 i od tamtego czasu sprzedają to samo w ładniejszej obudowie.

9. "Gimbojutuberzy" (i ich fani)

YouTube to świetny portal. Można tam znaleźć praktycznie wszystko. Dlaczego więc najczęściej wyszukiwany jest internetowy rak? Wszystkie Gimpery, Blowki, Isamu i inne 5 Sposobów Na to internetowe zakały trzepiące pieniądze na gimnazjalnej fanbazie. Pal licho gdyby szerzyli głupotę tylko w internecie, ale kiedy to przenosi się do realnego świata, pojawia się problem. Wszystkie ich zloty czy nawet tak niepotrzebne rzeczy jak organizowanie spotkań na innych imprezach i blokowanie przejść (przeżyłem nalot tak zwanej "JP Armii" na IEM) powinny zostać zakazane.

8. "Glonojady"

Nie mam nic do okazywania sobie czułości publicznie. To czasami wygląda nawet uroczo i na pewno sprawia zakochanym radość, jednak kiedy taka para zaczyna publicznie wpychać sobie język do gardła, mnie zbiera się na wymioty. Róbcie to w domu/na imprezach/w odosobnionym miejscu, a nie na przystanku w godzinach szczytu.

7. "Lingwiści"

Żyjesz w Polsce czy w USA? Jeśli wybrałeś pierwszą odpowiedź to powinnaś/powinieneś używać języka polskiego. Mów "studniówka", a nie "prom", mów "urodziny", a nie "birthday". Rozumiem, że świat staje się globalną wioską, ale pewne zasady powinny zostać zachowane.

6. Fani Nickelback

Po prostu. Idźmy dalej.

5. Gimnazjalni buntownicy

Masz 13 lat i uważasz, że wiesz najlepiej, widziałeś wszystko, a gdy mama daje Ci pieniądze na śniadanie idziesz kupić z kolesiami paczkę fajek "na trzech"? Gratuluję, wygrywasz tytuł idioty. Możesz już iść grać w CS:GO i obrażać matki innych przez mikrofon. Naprawdę, ciężko znaleźć bardziej denerwujący typ ludzi niż gimnazjaliści, którzy po opuszczeniu podstawówki uważają się za dorosłych.

4. Królowe Emoji.

Tytuł może trochę mylić, bo do tego typu zaliczają się obie płcie, ale tak ładniej brzmi. Emoji w ogóle jest według mnie strasznie irytujące, pokazując jak nasz świat dąży do autodestrukcji. Jednak w używaniu zabawnych minek i obrazków jako dodatku do komentarza, lub informacji nie ma niczego złego,to w używaniu ich samych bez niczego doprowadza mnie do białej gorączki i świadczy o inteligencji postującego.

3. Snapchatowi Sportowcy

Znacie to? Jestem pewien, że znacie. Każdy ma/miał na liście snapchatowych znajomych tą jedną osobę wrzucającą codziennie zdjęcia z siłowni lub Endomondo, najczęściej opatrzone odpowiednim emoji. Fajnie, że jesteś wysportowany lub chcesz coś ze sobą, ale czy musisz dzielić się tym z całym światem?

2. Blogerki Modowe.

Przynajmniej te, których blogi opierają się na kilku zdjęciach, a jedynym tekstem jest cena danego produktu. Gdybym chciał poprzeglądać obrazki produktów i ich ceny wszedłbym na stron sklepu. Wymagam porządnego opisu, mocnych i słabych stron produktu, a nie tylko ładnych zdjęć na kremowym tle.

1. Pozerzy

Goście, którzy znają "Nothing Else Matters" i uważają się za największych fanów metalu na świecie, goście grający w "Minecrafta" uważający się za największych nerdów, ewentualnie laski wrzucające zdjęcie w okularach na swojego Instagrama opatrzone hasztagiem #NERD. Naprawdę nienawidzę tego typu ludzi, nie wiem nawet skąd się bierze. Czy ci ludzie mieli trudne dzieciństwo? Nie byli lubiani? Albo może po prostu są cholernymi egoistami goniącymi za najnowszymi trendami? Cytując klasyka: "Nie wiem, ale się domyślam"

I to byłby koniec mojej małej użalki. Jako, że zaczęły mi się ferie już niedługo możecie się spodziewać jakiejś recenzji, może wybiorę się na "Deadpoola" nawet, nie wiem, zobaczymy... Jak na razie trzymajcie się i pozostańcie dziwni Kisielomaniacy.

środa, 27 stycznia 2016

"Ciemniejsza strona Greya", czyli nie mam pojęcia co robię.


Co ja robię ze swoim życiem? Dlaczego ostatni wpis pojawił się trzy tygodnie temu? Gdzie jest wpis o drugich świętach? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Odpowiedziałbym na te wszystkie pytania, ale na mojej drodze stanęła cholerna E.L James, najbardziej amerykańska z brytyjskich kur domowych z kolejną częścią swojego bestselleru. Czy jest dobra? A czy zdjęcie które wrzuciłem na górę tego wpisu jest dobrej jakości? Zresztą pierwsza część ssała jak mało co więc czego można spodziewać się po drugiej? Zanurzmy się więc w tym szambie z wenecką maską na okładce.

 Rozważmy szybko kwestię fabuły. Jest. Na Adanosa, jest. I nawet trzyma się nomen omen kupy. Przynajmniej bardziej niż w części pierwszej. Anastasia Steele i Christian Grey (wciąż nie mylić z Dorianem Grayem) są w związku i ogólnie zrobiło się milutko, on już jej nie biczuje i takie tam, w ogóle cud, miód i orzeszki. Jednak Grey ma swoją ciemniejszą stronę (na co wskazuje sam tytuł). Książka pełna jest bali, przygód i afer miłosnych więc akcja gna do przodu na złamanie karku. I przez to pełna jest dziur i nieścisłości. Ale o tym nie trzeba mówić, prawda? Postacie nadal są płaskie, pojawia się ich coraz więcej, coś tam mówią, nic nie wnoszą do fabuły i znikają. Ten schemat powtarza się mniej więcej przez całą książkę, więc po pierwszym rozdziale macie dość. E.L James dokonała niemożliwego, podwoiła nudę pierwszej części tworząc historię w której się gubi. Widać było, że mierzyła w coś więcej niż ostatnio jednak zbyt to zagmatwała.

Część druga powtarza wszystkie błędy poprzedniczki. Naprawdę starałem się zrozumieć fenomen tej serii, rozumiem, że jam nieudacznik, grafoman i śmieć, ale naprawdę nie widzę 
 niczego dobrego w tej części. Chociaż nie, jest jeden plus! "Ciemniejsza Strona Greya" ma więcej opisów, które można omijać i nie czuć się z tym źle, więc paradoksalnie czyta się ją szybciej niż poprzedniczkę.

Mam dość tej serii. Na szczęście do końca pozostała mi już tylko ostatnia część książkowej sagi i cholerne dwa filmy. Mam nadzieję, że chociaż adaptacje okażą się równie śmieszne co część pierwsza. Albo rynek będzie już przesycony sadomasochistycznym milionerem, że część trzecia w ogóle nie powstanie. A ja postaram się pisać regularnie. 
 

środa, 6 stycznia 2016

Podsumowanie roku 2015 część druga, czyli 5 rzeczy negatywnych.


Poprzednio przyjrzałem się 7 rzeczom lub wydarzeniom roku 2015 z którym jestem zadowolony i które zostawił miłe wspomnienia. Dziś jednak będzie trochę mniej kolorowo, bo następujące 5 punktów dotyczyć będzie największych porażek minionego roku. Czyli ogólnie narzekam. Bez zbędnego wstępu (bo ten można przeczytać w poprzednim wpisie) przechodzimy do rzeczy.
NEGATYWY

5. Weź Pan te piksele.

Ostatnio zachwycałem się filmami powstałymi w 2015 jednak stwierdziłem, że pomimo wysypu zaskakująco dobrych produkcji znalazło się kilka baboli. Teraz więc pora wlać beczkę dziegciu do tego morza miodu. "Piksele", "Terminator: Genesis", "Fantastyczna Czwórka", "50 Twarzy Greya", druga część "Kosogłosa"... Lista ciągnie się jeszcze o wiele, wiele dalej. Rok 2015 to masa filmów wątpliwej jakości, czy to żerującej na nostalgii (wspomniane "Piksele" czy wskrzeszenie Arnolda jako Terminatora), starających się zarobić na sukcesie "dzieł" pisanych ("Kosogłos" i Grey co lubił biczować) czy po prostu słabych i pozostawiających uczucie zażenowania. Jednak złe filmy powoli zanikają więc patrzę z nadzieją na 2016 i wszystkie te "Deadpoole", które nadchodzą.

4. "Jaaaaasiu Jaaaasiu" czyli elegia o polskim YouTube.

YouTube w Polsce wciąż jest jeszcze raczkującym berbeciem w porównaniu do tego jak rozwinięty jest chociażby w Stanach Zjednoczonych. Jednak "stara gwardia" polskiego YT, ludzie, którzy naprawdę coś wnosili w swoich materiałach odchodzi w niepamięć i zasypywani jesteśmy kolejnymi Ajgorami czy Dżejami Dąbrowskimi. I owszem, jest jeszcze grupa ludzi robiących profesjonalne materiały, jednak 3/4 "Tuby" to CS: GO nagrywany przez ludzi, którzy jeszcze pół roku temu zachwycali się "Minecraftem"

3. Kontuzje, kontuzje, kontuzje...

Bardzo lubię oglądać wrestling. To już powinniście wiedzieć. Jednak rok 2015 to czarna karta w historii WWE. Mistrz Seth Rollins, legenda Sting, niesamowicie niedoceniany Cesaro albo najlepszy zawodnik na świecie, Daniel Bryan to tylko szczyt listy kontuzjowanych w 2015. Niektórzy z nich już wrócili, dla niektórych powrót planowany jest w okresie wakacyjnym, a dla jeszcze innych cała przyszła kariera stoi pod znakiem zapytania. To w sumie dość smutne, szczególnie patrząc na liczbę osób mówiących "wrestling jest udawany, tak naprawdę nic im się nie dzieje". 

2. Ostatnie pożegnania.

"American Dream" Dusty Rhodes, "Rowdy" Roddy Piper, Christopher Lee, Lemmy Kilmister, Wes Craven, Satoru Iwata, Terry Pratchett... tu podobnie lista jest bardzo długa. Niektórzy młodsi, niektórzy starsi. Piosenkarze, aktorzy, pisarze, wrestlerzy... Każde z wypisanych powyżej nazwisk jest sporą częścią mojego życia, zaśmiewałem się przy "Świecie Dysku", piłem whisky przy "Ace of Spades" i zachwycałem "Władcą Pierścieni" i "Gwiezdnymi Wojnami". To naprawdę smutne, że tak wybitnych person nie ma już na tym padole łez.

1. Moje postanowienie noworoczne AD 2015.

"Być lepszym człowiekiem.", na tym zaczynała i kończyła się moja lista noworocznych postanowień. Niestety, choć próbowałem to samo postanowienie zapisałem pierwszego stycznia 2016. Choć czynię drobne postępy można to opisać zdaniem "Krok do przodu, dwa kroki w tył". Może w przyszłym roku (kiedy będę miał już 2137 obserwujących i własny "merczendajs") w sukcesach 2016 pojawi się wypełnienie postanowienia. 

I to by było na tyle. Przebrnęliśmy przez cały rok 2015 a 2016 przed nami. A jakie są Wasze najgorsze wspomnienia minionego roku? Podzielcie się nimi!

PS. Wasz uniżony sługa jest aktualnie na Podlasiu, gdzie celebruje święta Bożego Narodzenia po raz drugi. Dlaczego? Dowiecie się jak wrócę! Jednak ewentualny kontakt ze mną będzie teraz dość utrudniony... nadal łudzę się, że to będzie JAKIKOLWIEK kontakt.... Jestem samotnym człowiekiem. To smutne. 

piątek, 1 stycznia 2016

Podsumowanie roku 2015, czyli 7 rzeczy dobrych, które przydarzyły się minionego roku.


Rok 2015 odszedł już w niepamięć, a przed nami otwiera się pusta kartka jaką jest 2016. Najprawdopodobniej nic się nie zmieni, siłownie znów pełne będą ludzi z postanowieniami noworocznymi, jednak w połowie stycznia owi ludzie znikną i pozostaną ci sami, stali bywalcy (z łysymi głowami i kwadratowymi szczękami), ci którzy obiecywali sobie rzucić palenie już za 3 dni będą stali w kolejce po fajki. 
Dla wielu (w tym dla mojej skromnej osoby) ranek 2016 zaczął się bólem głowy, nie ma w tym nic dziwnego, jednak gdy teraz już nieco się ogarnąłem postanowiłem oddać się krótkiej refleksji na temat minionego roku, co było dobre, a co wręcz przeciwnie. Wyszła mi skromna lista składająca się z 12 punktów, które wzorem serwisu Whatculture.com postanowiłem podzielić na wydarzenia przyjemne (których o dziwo wyszło 7) i nieco mniej. Więc odpowiedzmy na pytanie: "Jaki był rok 2015"
POZYTYWY

7. Na dobre rozpocząłem swoje koncertowe przygody.

Pidżama Porno, Kult, Hey i Kabanos to tylko niektóre z zespołów, które miałem okazję oglądać na żywo (niektóre nawet po 2 razy) i nieważne czy było to miejsce na płycie w katowickim Spodku, czy występ na dniach miasta Pszczyna, na każdym bawiłem się tak samo wybornie. Mam nadzieję, że w przyszłym roku oprócz zespołów wymienionych wyżej (na które na pewno pójdę po raz kolejny) na moją ścianę biletów dołączą te bardziej międzynarodowe.

6. Blog to w sumie fajna sprawa.

Dokładnie 6 lutego 2015 powstały Kisiela Rozkminy Wszelakie. Powstały warto dodać w wyniku nudy i chęcią podzielenia się ze światem moimi często kontrowersyjnymi (prawie spłonąłem za uznanie "Igrzysk Śmierci" za gniot) opiniami o wszystkim i niczym. Jak na razie moja radosna pisanina osiąga średni sukces (moja wina jest w tym spora, przyznaję), ale ktoś to czyta więc w 2016 zamierzam poprawić się i wspiąć się na szczyt blogosfery. Tak, czasami jestem przemądrzałym dupkiem, ale kocham wszystkich, którzy czytają moje opinie, zapraszajcie znajomych, zaparzę herbaty.

5. Odwiedziłem Londyn (po raz drugi).

W stolicy Anglii byłem już w 2010, jednak miałem wtedy 13 lat i moim najjaśniejszym wspomnieniem było to, że pani, która nas przetrzymywała miała na górze PlayStation 2 więc mogliśmy pograć. W zeszłym roku było jednak inaczej. Londyn okazał się iście magicznym miejscem, począwszy od muzeum techniki, po urokliwe, angielskie puby. Czy zamierzam tam wrócić? Niekoniecznie w 2016, jednak gdy już będę miał na koncie sumy siedmiocyfrowe (najlepiej byłoby gdyby żadna z nich nie była zerem) na pewno zabawię w Londynie. Ale, że Starbucks jest urządzony dokładnie tak samo jak w Polsce to Wy wiedzcie. 

4. 2015 to sezon osiemnastek rocznika '97.

Zasadniczo sezon osiemnastkowy rozpocząłem już w 2014, ponieważ impreza sylwestrowa była przy okazji przyjęciem z okazji osiemnastych urodzin, jednak to był dopiero początek. Począwszy od zabrzańskiego Domu Harcerza, przez Kalety, Brusiek, klub w Katowicach, Rudę Śląską i wiele innych a skończywszy na byłym... domu publicznym 2015 obfitował w niesamowite przygody, o których nawet filozofom się nie śniło. Moby Dick, rów melioracyjny, naleśniczki i "Sen o Victorii" Dżemu, reszta niech lepiej pozostanie w strefie domysłów. Albo może kiedyś o tym napiszę. Nie wiem.

3. Moc przebudzona.

Jakie było wydarzenie roku 2015? Kondycja reprezentacji, która poprawiła się o jakieś 2000% i zagwarantowała Polsce wyjazd na Euro? Nowy prezydent? Seth Rollins zdobywający mistrzostwo WWE podczas walki wieczoru Wrestlemani? Jak dla mnie była to grudniowa premiera "Przebudzenia Mocy". VII część kultowej sagi nie zawiodła i zmyła wyobrażenie o słabych epizodach I i II ("Zemsta Sithów" była spoko). Nie będę się rozpisywał, ponieważ zupełnie niedawno stworzyłem dość obszerną recenzję. A mówiąc już o filmach.

2. W końcu dobre popkorniaki.

Rok 2015 zapisze się złotymi zgłoskami w historii kinematografii. Owszem, zdarzyło się sporo kaszan (o których będzie później) jednak natłok niesamowicie i zaskakująco dobrych produkcji przysłonił te złe. Co zobaczyliśmy? Nowego "Mad Maxa", który do czasu "Gwiezdnych Wojen" był moim numerem 1. "Birdmana" z Michaelem Keatonem, który podreperował swoją reputację. Disney zaskoczył "W głowie się nie mieści", który był niesamowicie poważną produkcją jak na film Pixara a na naszym podwórku pojawiło się całkiem niezłe "Carte Blanche" z Andrzejem Chyrą.

1. Nie tylko "Wiedźmin" 

Kondycja polskich gier komputerowych to zabawna sprawa. Do 2007 byliśmy znani z wydawania budżetowych strzelanek robionych na jedno kopyto. Wiecie, tych gier z koszy w supermarketach kosztujących 9,99 zł. Później pojawił się pierwszy "Wiedźmin" który otworzył polskim wydawcą międzynarodową drogę. Kilka lat później powstał sequel, a w czerwcu 2015 światło dzienne ujrzała finałowa część epickiej przygody. Posypały się nagrody, wielu ludzi już uznaje "Dziki Gon" za grę roku a studio CDP Red stało się ważnym graczem na arenie międzynarodowej. Jednak oprócz finałowej przygody Geralta ukazało się sporo zaskakująco dobrych tytułów. "This war of mine" pokazujący wojnę oczami cywila, "Zaginięcie Ethana Cartera" które było niesamowicie wciągającą i prześliczną przygodówką, "Lords of the fallen" czyli polska odpowiedz na arcytrudne gry RPG i wiele, wiele innych, także gier niezależnych, w tym przypadku rok 2016 zapowiada się zaskakująco dobrze.

To by było na tyle jeśli chodzi o rzeczy dobre, a jutro możecie spodziewać się nieco mniej przyjemniej listy. A jak Wy spędziliście rok 2015? Dajcie znać. 




piątek, 25 grudnia 2015

"Przebudzenie Mocy", czyli ochłonąłem po premierze.


Ten wpis miał powstać dnia 20 grudnia jednak opierałby się na zdaniu "VII część sagi to najlepszy komercyjny film 2015." więc pisanie o nim świeżo po premierze nie miałoby sensu. Teraz, równy tydzień po premierze moje emocje trochę opadły, jednak wciąż twierdzę, że "Przebudzenie Mocy" to najlepszy film 2015. Tak, jestem fanboyem marki, uważam, że Nowa Trylogia była znośna (poza kilkoma oczywistymi wyjątkami z Jar Jarem na czele) a tą starą traktuję jako najświętszą markę w historii kina i prawdziwą ikonę popkultury. Niedziwne więc, że gdy Disney przejął prawa do marki miałem obawy. Bo z jednej strony "Avengers", "Toy Story" i "Piraci z Karaibów", ale z drugiej czają się "Zaczarowana" i inne "Krainy Lodu". Do kina szedłem więc pełen mieszanych uczuć, można nawet powiedzieć, że z gorzkim przeczuciem rozmieniania marki na drobne. "Gwiezdne Wojny" atakowały zewsząd. Pal licho plakaty, rozumiem, taka premiera musi być odpowiednio nagłośniona. Masie zabawek też nie można się dziwić (niektóre są całkiem dobre, na przykład oficjalne zestawy pewnych duńskich klocków) jednak preparaty do włosów, kosmetyki i znane sieci sklepów podpinające się pod markę zaczęły mnie trochę martwić. Na szczęście wszystkie moje obawy rozwiały się gdy usiadłem w fotelu i napiłem się coli z mojego specjalnego gwiezdnowojennego kubka (z figurką Kylo Rena!) które kino za drobną dopłatą dawało zamiast zwykłych, papierowych kubków.

Tuż po zobaczeniu loga Lucasfilm miałem ciarki na plecach, gdy na ekranie pojawił się kultowy tekst "Dawno, dawno temu w odległej galaktyce" poczułem się jakby znowu był rok 2005 gdy siedziałem w tym samym kinie oglądając "Zemstę Sithów". Potem było już tylko lepiej. 

"Przebudzenie Mocy" jest filmem od fanów dla fanów. Widać w nim hołd dla klasyki (Han Solo i księżniczka (teraz w sumie generał) Leia grają wielkie role w historii) jednocześnie wprowadzając wiele unowocześnień. O fabule ciężko powiedzieć cokolwiek nie zdradzając zbyt wiele, jednak postaram się to zrobić. 30 lat wcześniej rebelia zniszczyła drugą Gwiazdę Śmierci, Imperator nie żyje (czy aby na pewno?) i ogólnie wydaje się, że w galaktyce w końcu nastąpił pokój. Senat wznawia swoją działalność, Luke Skywalker zaczął trenować nowych rycerzy Jedi i nic nie zapowiada katastrofy. Niestety na gruzach Imperium powstaje organizacja Nowy Porządek (The First Order) na czele której stoi tajemniczy Kylo Ren chcący kontynuować dzieło Dartha Vadera. Ogólnie cały Nowy Porządek to takie Imperium, ale z zapędami faszystowskimi i kultem wodza. Jakby tego było mało Luke zaginął więc nie może pomóc w walce. Niezależnie od Senatu powstaje Ruch Oporu i galaktyka znów pogrążona jest w wojnie.
Tyle o fabule, gdyż jest zadziwiająco spójna i odpowiednio ciekawa (a to Disney) i warto poznać ją samemu. Jednak bardziej od tła fabularnego zachwycają bohaterowie. Kylo Ren dopóki nie zdjął maski wydawał mi się godnym następcą Vadera, a szturmowiec Finn (który wydawał mi się postacią całkowicie zbędną) okazał się jednym z najprzyjemniejszych bohaterów rozładowujących atmosferę w odpowiednich momentach (szczególnie w duecie z Harrisonem Fordem).

Ogólnie rzecz ujmując "Przebudzenie Mocy" to napompowany akcją i humorem film, który zaciekawi nowych widzów i zadowoli starych wyjadaczy epickiej space opery. Osobiście sam zamierzam pójść do kina drugi raz, wyłapać wszystkie mrugnięcia okiem i detale, któe przegapiłem podczas pierwszego seansu.

PS. W filmie trup ściele się zaskakująco gęsto (nawet szturmowcy w końcu trafiają z blasterów) jednak zgonu jednego z żołnierzy Nowego Porządku (nazwanego przez fanów TR - 8R) nigdy nie zapomnę. Obejrzyjcie, zrozumiecie.