czwartek, 23 lipca 2015

"Ghost Rider" czyli uwielbiam Nicolasa Cage'a



Ach, "Ghost Rider", niesamowity komiks na podstawie którego powstał ten potworek. Historię Johnny'ego Blaze'a zna niemal każdy. Kaskader, który w celu ratowania swojego ojca podpisał kontrakt z Szatanem i stał się jego sługą przemierzając autostrady i bezdroża USA jako demoniczny Ghost Rider. I o ile w komiksie wszystko gra z filmem sprawa ma się nieco inaczej. Ale za to główną rolę dostał Nicolas Cage, który w końcu otrzyma Oscara za całokształt działalności. Razem z Leonardem DiCaprio. Zresztą drobna ciekawostka, po premierze (2007) Filmweb zdecydował się usunąć swoje loga z czegokolwiek związanego z filmem, więc nie znajdziecie ich ani na plakatach, ani przed projekcją DVD, pewnie spodziewali się czegoś lepszego. I nie wiem co siedziało w głowie Marka Stevena Johnsona kiedy tworzył swoje "dzieło". I co prawda nie jest to film zły jak "Daredevil" ale do "Avengers" mu daleko.


Fabuła niby trzyma się oryginału, Johnny Blaze jest kaskaderem, który podpisał pakt z diabłem (nazwanego tu Mefistofelesem, grany przez Petera Fonde) po to by uratować swojego umierającego ojca. Jednak rogaty jak to rogaty wywiązuje się z umowy ratując starszego ale i tak umiera. Tylko w wypadku a nie przez chorobę. Dobra robota Johnny. Blaze staje się znany na całym świecie i okazuje się być nieśmiertelny, nic go nie zabierze na drugą stronę, przeżywa wypadek za wypadkiem i zbija na tym fortunę. Jest tak bogaty, że może jeść Skittlesy z kieliszka (To zapewne był wkład Cage'a w scenariusz) jednak pewnego dnia przychodzi do niego Fonda i mówi, że przyszedł czas żeby się przydać i musi szukać grzeszników jako Ghost Rider. Oczywiście samo szukanie grzeszników będąc nieśmiertelnym demonem z płonącą czaszką zamiast głowy nie jest niczym trudnym więc prawdziwą misją Cage'a okazuje się być pokonanie syna Mefistofelesa Blackhearta (Idiotyczne imię, wiem).


Nie mam nic do warstwy technicznej, bo ta nie jest najgorsza. Może oprócz tego, że częściej widzimy Nicolasa Cage'a a nie demona z płonącą czaszką (przez cały film jest go może z 20 minut?) jednak wynudziłem się na tym filmie niemiłosiernie. Przedłuża wszystkie wątki trzykrotnie, ma nieciekawych bohaterów pobocznych (dawna miłość Blaze'a to taka typowa nudna laska - dziennikarka) złoczyńcy są wyjątkowo śmieszni i zamiast potężnych demonów przypominają raczej zlot fanów My Chemical Romance w wieku gimnazjalnym. (Chociaż syn Mefistofelesa przypomina trochę wokalistę Green Day). I szczerze mówiąc mógłbym ciągnąć tę listę w nieskończoność jednak nie wiem po co. Jedynym plusem tego filmu jest Nicolas Cage. Nicolas Coppola, Bóg słabych filmów. Gość mający na swoim koncie główną rolę w "Dzikości Serca" albo "Panu życia i śmierci" (naprawdę dobre filmy, polecam z czystym sercem), dziwaczne kreacje w "Bez Twarzy" albo "Uczniu Czarnoksiężnika" aż po kaszany typu "Kultu" lub "Ghost Ridera" właśnie. I szczerze mówiąc uwielbiam tego gościa. Uwielbiam jego przesadną grę aktorską, mimikę twarzy i drewniany ton głosu. Wydaje mi się, że gdyby Nic wziął się za "Ghost Ridera" samemu powstałby film o niebo lepszy. I może nie powstałaby druga część, która była jeszcze gorsza.


Szczerze mówiąc na razie odpuszczam katowanie się słabymi filmami i postanowiłem, że następna recenzje będzie pozytywna, znajdę jakiś dobry film, który tutaj opiszę. Najlepiej jakiś undergroundowy dramat islandzki, albo norweski film akcji o wikingach... Pewnie i tak skończy się na ambitnym kinie pokroju "Mega Rekina kontra Kolosa"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz