piątek, 10 lipca 2015
"Daredevil" czyli dobrze, że Netflix przejmuje niektóre marki.
Ostatnio komiksowi bohaterowie przeżywają renesans. Marvel tworzy naprawdę dobre produkcje o wszystkich Iron Manach, Hulkach i innych Thorah, mniej znani herosi dostają swoje filmy ("Strażnicy Galaktyki" albo "Antman") i nawet DC ruszyło się ze zwyczajnej szaro - burej stylistyki "Człowieka ze Stali" przy której stała od okolic 2005 i stworzyła coś świeżego (serial "Gotham" dziejąca się w czasach młodości Bruce'a Wayne'a) mimo tego, że "Batman vs Superman Dawn of Justice" (co za idiotyczny tytuł) albo "Suicide Squad" zapowiada się średnio (Will Smith jako Deadshot? Jared Leto jako Joker?) to superbohaterskie produkcje mają się nadzwyczaj dobrze. Jednak nie zawsze tak było. Kojarzycie "Batmana i Robina"? Ten głupawy, niemal slapstickowy film pełen lateksu i z Arnoldem Freezem? Albo "Daredevila" właśnie? Cholera, oprócz pierwszego "X-men" każdy film był co najwyżej średniawką. I dziękuję włodarzom Netflixu, którzy przejęli prawa do postaci Daredevila i zrobili z niego naprawdę solidny serial. Jednak jeszcze nie obejrzałem całego, więc nie zamierzam się o nim rozpisywać. Jest dobry. Nawet bardzo dobry, tyle wystarczy. Jednak po co mówić o czymś dobrym skoro 12 lat wcześniej powstała wyjątkowo głupawa i wpisująca się w konwencję początku nowego milenium adaptacja komiksu Marvela. Z Benem Affleckiem. I Colinem Farrellem. Affleck i Farrell w filmie o superbohaterach. W sumie o karierze Afflecka również można pisać całe eseje. W 1997 miał swój udział w fenomenalnym "Buntowniku z wyboru" z Robinem Williamsem i Mattem Damonem, później zagrał w okropnym "Pearl Harbor" i właśnie wtedy jego kariera załamała się a sam Affleck zaczął grać albo w wysokobudżetowych hollywoodzkich akcyjniakach które nie miały sensu ale zgromadziły sporą widownię ("Armageddon" chociażby) albo w głupawych komedyjkach. Dopiero w 2013 odbił się od dna w "Operacji Argo" i później w "Zaginionej Dziewczynie" Finchera. A teraz jest Batmanem i najprawdopodobniej będzie reżyserował następne filmy o Mścicielu z Gotham. Jednak nie mówimy dziś o karierze Bena Afflecka ale o wyjątkowo słabej ekranizacji bardzo ciekawego komiksu.
O czym tak naprawdę jest "Daredevil"? W sumie o niczym. To jeden z tych filmów, które niektóre telewizje tłuką jako "hity" ale Wy i tak o nich zapomnicie 10 minut po napisach końcowych. Film w sumie luźno trzyma się komiksu, oczywiście zachowane są tu podstawy, ojciec Matta Murdocka zostaje zamordowany przez gangsterów, ponieważ nie podłożył się w walce bokserskiej (prawie jak "Pulp Fiction") sam Matt zostaje oślepiony przez toksyczne substancje (w sumie nigdy nie byłem w USA, ale muszą tam uważać na beczki z toksynami, bo chyba walają się niezabezpieczone na każdym kroku) i musi nauczyć się używać innych zmysłów. Po latach Matt zostaje prawnikiem i przez swoje super wyczulone zmysły wyczuwa przyspieszone tętno ludzi i wie kiedy kłamią. Genialne. Jednak jak wiadomo, dobry prawnik, to prawnik który nie kieruje się głosem serca lecz mamony, a Matt to jeden z tych "dobrych" więc nie chce bronić gangsterów. Woli ich zabijać. Jako Daredevil. Gość w czerwonym, skórzanym wdzianku używający przerobionej laski niewidomego jako broni. I uwierzcie, Daredevil nie patyczkuje się jak Batman czy inny Spider-Man, o nie. On wrzuca gangsterów pod pociągi i ogólnie, zadaje im bolesne męki kończące się najczęściej długą śmiercią. Ale w sumie nieważne, bo w jego życiu pojawia się Elektra Nachos...znaczy Natchios, która w komiksach wygląda jakoś tak:
A w filmie tak:
Podobieństwo jest uderzające, nie? Elektra przybyła nie wiadomo skąd i robi nie wiadomo co, wiadomo za to, że jest córką jakiegoś ważnego gościa (notabene 2 lata później powstał o niej film, który był luźną kontynuacją "Daredevila". Nie muszę mówić, że też ssał, nie?) i od razu wpada Mattowi w oko (w sumie to złe określenie jeśli chodzi o osobę niewidomą). Jak można zaimponować kobiecie? Oczywiście walcząc z nią na ulicy i boisku do koszykówki. I w sumie nie wiem kto w tym pojedynku wygląda gorzej, facet bijący kobietę, czy kobieta bijąca niewidomego. W sumie nie obchodzi mnie to, bo Elektra zaraz znika a my dowiadujemy się kto jest naszym głównym złym. A jest nim John Coffey z "Zielonej Mili", to znaczy nieodżałowanej pamięci Michael Clark Duncan, który wciela się w Kingpina, króla podziemia, złego naukowca i barona narkotykowego. I ponownie, w komiksie i serialu animowanym wygląda tak:
A w "Daredevilu" tak:
Podobieństwo również uderzające. Jednak nie zamierzam tu narzekać, ponieważ to jedna z dwóch ról, która była jakkolwiek zagrana a nie odczytana, ale o tym później. Kingpin jest bardzo zły i niespodzianka, to on zlecił morderstwo ojca Matta, zauważył, że Daredevil robi mu koło interesu więc stwierdził, że należy się go pozbyć, Wynajmuje więc mordercę zwanego Bullseye (genialni polscy tłumacze nazwali go Dziesiątka) granego przez Collina Farrella. I tu po raz kolejny nie zamierzam się czepiać, bo Farrell zagrał jakby Nicolas Cage przekazał mu połowę swojego jestestwa a John Travolta dorzucił drugie pół. Zresztą wygląda tak komicznie, że chyba nawet sam Farrell nie mógł brać tej roli na poważnie.
Żeby nie przedłużać, ojciec Elektry zostaje zabity, ona myśli, że to Daredevil, ale to nie Daredevil, później mamy załamanie bohaterów, Elektra zrozumiała, że to nie Daredevil, idą na dach, przychodzi Bullseye, Elektra umiera, Daredevil dostaje srogi łomot od Bullseye'a, idzie lizać rany do kościoła, potem zabija Bulleye, toczy pojedynek z Kingpinem, ale go nie zabija, okazuje się, że Elektra żyje, koniec, napisy i piosenka Linkin Park w tle.
Święta makrelo, jaki ten film jest nudny, miałki i nijaki. Postacie są jednowymiarowe. Z wyłączeniem Farrella i Duncana, oni jako jedyni bawią się swoimi rolami i starają się wypaść jakkolwiek, reszta bohaterów (Z Affleckiem na czele) to jednowymiarowe wydmuszki, które dostały swoje opisy (Daredevil - ten dobry, Elektra - bohaterka, która ginie i tak dalej) a aktorzy dukają swoje kwestie wyjątkowo drewnianie. Warstwa techniczna również leży i prosi o dobicie, kamera ma irytujące przejścia od których boli głowa (zbliżenia i oddalenia obrazu), efekty specjalne są na wyjątkowo niskim poziomie, a dźwięk to oprócz nu-metalowych kawałków (które mogą się podobać) w sumie nie istnieje. Podobno ludzie wychodzili z kina na premierze i wiecie co? Nie dziwię się. "Daredevil" to film, który mógłby nie powstać. Nie jest wyjątkowo szkodliwy, jednak jest głupawy i nie zapada w pamięć. Mówiąc szczerze, zmarnujecie tylko prawie 2 godziny życia. A n następny ogień idzie kolejny głupawy film z superbohaterami, czyli "Ghost Rider" z Nicolasem "Bogiem" Cage'm
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz