niedziela, 31 maja 2015

Działku czyli co nieco o weekendowych wyjściach.

 (Tu znajduje się pizzeria, Hebe i inne niepotrzebne sklepy)

Jako, że nie mam pomysłu jakie dzieło dziś opisać zabawię się w człowieka, który relacjonuje własne życie i pomaga innym. Strzeżcie się.

Nie mam nic do Zabrza. Mieszkam w nim praktycznie od urodzenia, przez jego centrum przebijałem się już wielokrotnie jednak wciąż mnie zadziwia. Zadziwia mnie na przykład tym, że pomiędzy aptekami postawiono pamiątkową tablicę, a wstęgę przecinała sama pani prezydent (wstrzymując ruch oczywiście, bo ktoś mógłbym przeprowadzić zamach). Zadziwia mnie także tym, że stoi w nim pomnik bohaterów armii czerwonej chociaż niedawno obchodziliśmy 25 rocznicę odzyskania wolności. Zadziwia mnie mnogością restauracji serwujących kebab i ilością aptek (około 25 na ulicę). Zabrze to świetne miejsce do życia ale czasami trzeba wyjść na tak zwany "melanż". A właśnie wtedy pojawiają się kłopoty. 
Pierwszym z nich jest to, że centrum miasta o godzinie 22 w piątek wygląda mniej więcej tak:


1) Zawsze można pójść do jednego z kilku barów, ale tylko wtedy gdy masz przy sobie więcej niż 12 zł, bo cena jednego piwa to około 6 złociszy polskich. Jeśli nie masz jeszcze 18 lat i zamierzasz popełnić ten ohydny czyn spożywania alkoholu masz dwie opcje.
Możesz iść na tak zwaną "Hutę", gdzie młodzież w każdym wieku przychodzi, pije i zostaje spisana przez policję, Huta prezentuje się tak:


2) Jednak jeśli jest zbyt zimno lub nie masz ochoty siedzieć na dworze, a w Twoim portfelu/saszetce na dokumenty/kieszeni nie ma kawałka plastiku z Twoimi danymi osobistymi pozostają Ci wszelakiego rodzaju speluny. Takie jak ta:


Ale teraz, gdy dni stają się cieplejsze i dłuższe pojawia się kolejna i jedyna w swoim rodzaju opcja: DZIAŁKI. Działki, na których nie musisz się martwić, że zabraknie miejsca, nic nie zjesz lub nie załapiesz się na wódeczkę. Sam byłem organizatorem kilku imprez na moim ogródku działkowym i działy się tam rzeczy niesamowite. Krasnal ogrodowy smażący się na grillu, krzesło ogrodowe zniszczone motyką, butelka Soplicy, która spadła z dachu wprost na głowę mojego kolegi (przeżył, spokojnie) czy rozpalanie grilla za pomocą benzyny z pobliskiej stacji, które prawie skończyło się pożarem działki to tylko wierzchołek góry lodowej. Mimo dość sporego doświadczenia w działkowych imprezach nigdy nie byłem na takiej jak Działku. Jest wiele działek, ale tylko jedne Działku. I o owym Działku reszta tego wpisu będzie. 
Zanim impreza się rozpoczęła należało się na Działku dostać. Na szczęście w Zabrzu jest rozbudowana sieć autobusów więc dojazd nie robił żadnego problemu. Szczególnie, że podróżowałem w zacnym gronie, Z Sherly (jej blog) i człowiekiem, który chodzi ze mną do jednej klasy i mieszka w bloku obok (tu byłby link do jego bloga ale takowego nie ma). Droga obejmowała przejazd dwoma autobusami, i o ile jeden przyjechał na czas i podróż minęła szybko to z drugim już nie było tak różowo. Jadąc autobusem natrafiliśmy na kontrolerów biletów. I w sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, wsiedli, sprawdzili bilety, dali mandat i wysiedli ale na dosłownie następnym przystanku wsiedli kolejni. Jednak jakoś poradziliśmy sobie z kontrolną (bilet kwartalny robi swoje) i znaleźliśmy się na drugim końcu miasta. Jako, że należało się zaopatrzyć w napoje chmielowe wyruszyliśmy na poszukiwania sklepu spożywczego. Natrafiliśmy na jeden (nazwy nie podam bo mi nie płacą ale w logo mają płaza), radośni wchodzimy do środka widząc promocję "3 piwka za 6 zł" chcemy już wydać nasze ciężko zarobione pieniądze. Jednak możesz sobie wyobrazić nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy, że mimo posiadania sporej ilości lodówek i ich wnętrzach znajdowała się tylko pusta przestrzeń i napoje gazowane. Jednak co się odwlecze to nie uciecze i znaleźliśmy sklep, który spełnił nasze wymagania. 
Tak więc zaopatrzeni we wszystkie potrzebne rzeczy trafiliśmy na Działku. Organizatorem całej imprezy był człowiek, którego będziemy nazywać Szwagier, bo w sumie ma pseudonim Szwagier. I przy okazji jest najbardziej typowym szwagrem jakiego można sobie wyobrazić. Szwagier to człowiek, który wódeczki nigdy nie odmówi. Szczególnie jeśli gdzieś w pobliżu znajdują się kiszone ogórki. Gdy wszyscy już się zeszli, Szwagier polał każdemu kieliszek na rozpoczęcie imprezy. I wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że kieliszki były wielkości małych szklaneczek i zapewne po trzech każdy byłby martwy pijany. 
I tak mijał czas na działku, toasty wznoszone za wszystko, rozmowy o życiu i śpiew. Jednak w końcu słońce zaszło i zrobiło się zimno, więc należało wejść do domku. Domek jak to domek na działce, kanapa, mały stolik i obrazy na ścianach. Jednak wtedy ten domek stał się miejscem imprezy godnej Przystanku Woodstock. Korzystając z głośnika i mojej (przez większość czasu) bogatej playlisty śpiewaliśmy wszystkie polskie piosenki ze starych, dobrych czasów. Od "Jolka Jolka pamiętasz" Budki Suflera, przez Farben Lehre po Kult. W pewnym momencie nasz Przystanek Działku wszedł w moment kulminacyjny, gdzie robiliśmy pogo w 5 osób. Jednak wszystko co dobre kiedyś się kończy, ostatni autobus miał przyjechać za 15 minut a nocować nie wypadało więc opuściliśmy Działku. I tak to już było, odprowadziłem koleżankę od lajstajlu, bo okazała się prawdziwą kobietą i bała się przejść przez ulicę, zjadłem hot-doga na stacji benzynowej, wróciłem do domu i poszedłem spać. I tak skończyła się historia życia o Działku. Pozostaje mi tylko podsumować: Zabrze to piękne miejsce, tylko trzeba wiedzieć gdzie iść. 

poniedziałek, 18 maja 2015

"Miasto 44" czyli jednak może być gorzej.


Po dość długiej przerwie wracam do świata recenzji. Przeżywszy przygody z rowami melioracyjnymi i latającym sosem barbecue (nie pytajcie) stwierdziłem, że muszę obejrzeć coś obrzydliwie złego. I jak (prawie) zawsze sięgnąłem po dzieło Jana Komasy. W sumie "Miasto 44" (bo to o nim mowa, jeśli nie skapnęliście się jeszcze po tytule lub wielkim plakacie nieco wyżej) mogło się udać, bo gość w tym samym roku stworzył film o prostym tytule "Powstanie Warszawskie", który był dobry. Być może dlatego, że używał autentycznych zdjęć i nagrań z tamtego okresu więc Komasa nie mógł popisać się swoimi zdolnościami. Niestety hajs z "Sali Samobójców" zaczął się kończyć, "Powstanie" nie odniosła aż takiego sukcesu jaki miało więc trzeba było zrobić coś innego. Można było pójść nowatorską drogą (Jak w wypadku "Powstania Warszawskiego". Wiem, wciąż to powtarzam, ale dziwi mnie, że jeden człowiek zrobił w jednym roku dwa filmy o podobnej tematyce i jeden był świetny a drugi konsekwentnie zniszczył) ale można było po raz kolejny pójść po dobrze znanej drodze odgrzewanych kotletów i spróbować ugrać jeszcze więcej na siedemdziesiątej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. I tak, niedawno pisałem o "Kamieniach na Szaniec" ale teraz byłbym w stanie polubić te jednowymiarowe wersje bohaterów i nawet piosenka Dawida Podsiadło wydawałaby mi się na miejscu gdyby ktoś pozwolił mi zapomnieć o "Mieście 44" raz na zawsze.


Ale zanim zacznę moją erratę pozwolę sobie powiedzieć co w filmie jest ok. Bo dobre w większości dzieł Komasy nie jest nic. Wszystko jest co najwyżej ok. Ok są aktorzy. W sumie najbardziej znanym z nich jest Antek Królikowski więc można powiedzieć, że mamy do czynienia z niemal samą świeżą krwią. Nie jest to aktorstwo na poziomie wyjątkowo wybitnym ale jest wystarczające na tego typu produkcję. Niestety cała reszta filmu leży i prosi o dobicie jak poparcie Pawła Tanajno (0,1%). Aktorzy mogą grać niczym obsada cholernego "Władcy Pierścieni" czy "Ojca Chrzestnego" ale nawet najlepsi aktorzy nie uratują marnego scenariusza. Scenariusza polegającego na pokazaniu życia powstańców warszawskich. W sumie Komasa mógł pożyczyć od reżysera "Kamieni na Szaniec" scenariusz i zmienić nazwiska, bo zmiany są tylko kosmetyczne. Mógł też zadzwonić do twórcy "Sierpniowego nieba: 63 Dni Chwały" po scenariusz, zmienić nazwiska, wyrzucić muzykę Hemp Gru i oddać film do tłoczni. 2013 i 2014 zdecydowanie były latami, gdzie filmy o Powstaniu Warszawskim przebiły komedie romantyczne. Kolejną rzeczą, która woła o pomstę do niebios jest realizm. A raczej jego brak. Z "Miastem 44" jest jak z "Salą Samobójców". Są tu niby sceny poruszające i zmuszające do myślenia, ale w obu filmach jest tych scen może z pięć. I całe zastanawianie się nad życie odchodzi w zapomnienie a w jego miejsce wkrada się śmiech i zażenowanie. Sławetna scena z pocałunkiem w rytm dubstepu i kul wystrzeliwanych z MP43 (Cholernego MP43, karabinu, który potrafił zmasakrować mały oddział jednym magazynkiem) czy ogólne moralitety i pompatyczność niektórych scen niszczą wszystko w zalążku. Film jest nudny, szary, bury i ponury. Nie wyróżnia się niczym na tle innych filmów wojennych i gdyby nie Warszawa w tle pomyślałbym, że oglądam jeden ze słabszych odcinków "4 Pancernych i Psa" (Nie zrozumcie mnie źle, to fantastyczny serial) gdzie Janka Kosa z ekipą zastąpili jacyś młodzi akaowcy. 


Jan Komasa chciał chyba być polskim Spielbergiem i stworzyć swoją wersję "Szeregowca Ryana". Po "Powstaniu Warszawskim" kierował się zapewne zasadą: "Więcej, mocniej, lepiej" i owszem, było więcej (film to dwie godziny dziesięć minut nudy), było mocniej (scena wysadzenia przez Niemców zdobytego przez powstańców czołgu (scena autentyczna) robi wrażenie) ale niestety nie było lepiej. I zdenerwuję Was jeszcze bardziej drodzy czytelnicy. Film powstał przy współpracy w Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego i w części sfinansowany przez państwo. Wy, Wasi (i moi) rodzice, znajomi i inni krewni płacili za to żeby Komasa mógł stworzyć dziełko o powstańcach całujących się w rytm dubstepu. Jeśli taka byłaby prawda większość klubów muzycznych stałaby się najbezpieczniejszymi miejscami na Ziemi. Na koniec mój mały apel: Panie Komasa, aktorów dobierasz Pan ok, plenery też nie są najgorsze, ale na błagam Pana daruj sobie Pan ekscesy i dziwaczną pracę kamery i najważniejsze, zmień Pan ludzi odpowiadających za historię w Pańskich filmach. Wtedy będzie Pan dobrym reżyserem. A jeśli zrobisz Pan film fabularny co najmniej tak dobry jak "Powstanie Warszawskie" to będę pierwszy, który posypie głowę popiołem. 

sobota, 9 maja 2015

"Martwe Zło 2" czyli groovy

Ten wpis miał powstać tydzień temu, ale mi się nie chciało. W sumie nawet nie tyle, że mi się nie chciało co raczej coś w stylu: "Pora wreszcie napisać coś o "Evil Dead 2", ale najpierw pogram w "Wolfensteina". A potem muszę jeszcze obronić mój pas w "WWE 2k15" i w sumie jadę jeszcze dzisiaj w miasto więc napiszę to jutro. I tak zeszło mi z 30 kwietnia do 9 maja. Ale w końcu świat dowie się co sądzę o "Martwym Źle 2" (Ależ ta odmiana głupio brzmi). I w sumie całą recenzję można ująć w dwóch słowach: Sam Raimi. Albo horror komediowy. I Bruce Campbell. Jakkolwiek wolicie, "Evil Dead 2" to moim zdaniem małe arcydzieło.


Jeśli nie znacie Sama Raimiego to krótkie wyjaśnienie. Gość dał nam między innym oryginalną trylogię z Spider-Manem (2002-2007). Tak, tę która nie ssała, bo fabuła była w porządku a głównej roli nie miał Garfield (nie lubię gościa) a teraz tworzy sequel "Army of Darkness" (która była notabene trzecią częścią "Martwego Zła"). Raimi potrafi bawić się konwencją i nie obawia się używać sporej ilości juchy w swoich horrorach (Oprócz trylogii "Evil Dead" reżyserował także "Wrota do Piekieł", w sumie też polecam. Film równie śmieszny i wciągający co obrzydliwy) ale robi też coś czego o co bardzo ciężko w dzisiejszych czasach, nie nadużywa CGI. Właśnie dzięki temu stare horrory są tak kultowe. Te plastikowe stworki i tony ketchupu dziś może nie straszą tak jak kiedyś ale wciąż zadziwiać może ich pomysłowość.


Fabuła jest prosta jak budowa cepa. Ash (Bruce Campbell, który jest, był i będzie jednym z najbardziej badassowych aktorów jaki stąpa po tym padole łez) przyjeżdża na romantyczny urlop wraz ze swoją dziewczyną Lindą. Na miejsce pobytu wybierają opuszczony domek w lesie i zapewne wszystko byłoby ok gdyby nie magnetofon z nagraniami fragmentów demonicznej książki "Necronomiconu" (sama książka to już element kultowy). Ash uruchamia magnetofon co uwalnia tytułowe Martwe Zło i rozpoczyna całą sieczkę. Tylko tyle, i aż tyle. "Martwe Zło 2" czerpie z największych horrorowych kliszy całymi wiadrami jednak łączy je z humorem. Humorem często absurdalnym i slapstickowym. Wiecie, ciasta lądujące na twarzy, skórki od banana na podłodze, próby zaduszenia przez własną rękę i odcinanie owej ręki piłą mechaniczną. Elementy humoru dają widzowi odpocząć i paradoksalnie poprawiają część horrorową, która straszy jeszcze bardziej. Plus główny bohater to mieszanka Sylvestra Stallone'a i Ricka z "The Walking Dead" do tego rzuca tekstami, które potem zaimplementował od niego sam Duke Nukem. 


Celowo nie dodaję żadnych zdjęć wcześniej wspomnianych maszkar, bo będziecie bardziej zaskoczeni gdy zobaczycie je oglądając samemu. Dość powiedzieć, że stworzone są z niesamowitą dozą inwencji twórczej i w równym stopniu obrzydzają co zachwycają. 
I to jest właśnie "Evil Dead 2", film który postarzał się z godnością i wciąż jest wart polecenia. Gdybym wystawiał tu oceny dzieło Sama Raimiego dostałoby coś w okolicach 9+/10. A recenzje pojawiać się będą o wiele częściej chyba, że nastąpi epidemia zombie, bo wtedy będę pewnie walczył o przetrwanie na ulicach Zabrza. Ale w moje łapki wpadła "To nie książka" autorki "Dziennika, który zniszczył mi życie" (czy jakoś tak) i już po prostu nie mogę się doczekać aby zmieszać ją z błotem. I to solidnie.