sobota, 17 października 2015

"Lśnienie" czyli ten gorszy brat.



Zapewne wielu z Was po przeczytaniu tytułu pomyślało coś w stylu "Jak można mówić, że "Lśnienie" Kubricka to gorszy brat? W ogóle czyj gorszy brat?" Więc przed rozpoczęciem pora na lekcję historii. Otóż Kubrick nakręcił swoją wersję powieści Kinga w roku 1980 (U nas wyszła dopiero 10 lat później), wiecie wersję z Jackiem Nicholsonem, "Here is Johny", windą pełną krwi i scenami kręconymi z dziecięcego rowerka. Film ogólnie został uznany za arcydzieło, posypały się nagrody i wszyscy byli szczęśliwi. Za wyjątkiem Stephena Kinga. Autor stwierdził, że w sumie to Kubrick się nie zna i nie zrozumiał jego książki i ogólnie to sam nakręci lepsze "Lśnienie" i nakręcił. Cholerne 17 lat później. W 1997 roku światło dzienne ujrzał czteroodcinkowy serial stworzony przez gościa z fetyszem pisarzy i stanu Maine - Stephena Kinga. Jednak gdyby nigdy nie wziął się za reżyserię świat nie ucierpiałby, ponieważ serial nie był najlepszy i cierpiał na coś co nazwałem "Syndromem Kinga"

Nie zrozumcie mnie źle, osobiście uważam Stephena Kinga za całkiem przyzwoitego pisarza i sporo jego pozycji przeczytałem i oceniam stosunkowo wysoko, oczywiście szanuję klasyki typu "Carrie", "To", "Smętarz dla Zwierzaków" czy "Lśnienie" właśnie, jednak najciekawsze wydają mi się jego nowsze pozycje typu "Dallas 63", "Ręka Mistrza" i jedna z moich ulubionych książek w ogóle "Pod Kopułą". Szanuję jego pracę jako scenarzysta (przynajmniej w większości), cholera uważam, że odcinki "Archiwum X" z jego scenariuszem są jednymi z najlepszych w całej historii serialu i nie przeszkadza mi jak pojawi się w jakiejś drobnej rólce, widać tam, że przynajmniej on dobrze się bawi. Zresztą nie mam go za co nienawidzić (Dobra, zdenerwował mnie w "Komórce" gdzie moja ulubiona postać zginęła przez... trafienie kamieniem. I to z całkiem niewielkiej odległości) według profilu na Filmweb ma jedną żonę, trójkę dzieci i jest ojcem przykładnym niczym Kevin Owens więc Stephen King to musi być dusza człowiek. Zresztą spójrzcie w te oczy, czy powiedzielibyście mu "Jesteś słabym reżyserem, wracaj pisać książki"?


Przecież to zdjęcie z Tomem Hanksem to stężenie tej uroczej nieporadności! Jednak mimo całej mojej sympatii do jego osoby "Lśnienie" to po prostu zła adaptacja i zły serial w ogóle.
Zanim jednak przyjrzymy się temu festiwalowi nudy pozwólcie, że wytłumaczę Wam czy jest ten "Syndrom Kinga", dotyczy on typowych klisz na które cierpią niektóre jego twory. Główny bohater jest najczęściej pisarzem/dziennikarzem/innym artystą, akcja dzieje się w stanie Maine a każda postać (nawet sprzedawca warzyw) ma milion wątków, drugie, trzecie i zapewne jeszcze piąte dno. Jednak gdy film jest dobry, nie zwraca się na to uwagi, ale gdy jest taki jak miniserial "Lśnienie" bolą sto razy bardziej.

Głównym bohaterem jest stale i niezmiennie Jack Torrance, który zatrudnia się wraz z rodziną w hotelu Overlook lub Panorama jak ktoś woli nasze nazewnictwo. I tu zaczynają się pierwsze zgrzyty. Jack miał w przeszłości problemy z alkoholem, to pewne. Jak pokazane są w tej wersji? Jako pokaz nadmiernego aktorstwa. W "Lśnieniu" zauważamy jedną z najbiedniejszych imitacji bycia w stanie upojenia. Ale nic to, bo Jack z tym skończył i cieszy się nową pracą. Zanim przejdziemy dalej, jedna malutka kwestia, która w sumie może być uznana jako prywata. U Kubricka Jack wyglądał tak:



Nawet na okładce "Lśnienia" które czytałem widniał ten obraz. Jednak nie wiedziałem, że według Kinga główny bohater wyglądał jak Christian Bale w "American Psycho"




Dobra, to trochę na wyrost, ale wiecie o co chodzi. Kolejną głupotką jest to, że Danny Torrance (Syn głównej pary) ma pewną moc zwaną Lśnieniem, u Kubricka jest jedną z największych tajemnic filmu a tutaj... wie o niej każdy. Używają jej żeby sprawdzić czy Jack dostał pracę. Jednak największą wadą jest to jak rozlazła i nudna jest ta wersja. 3 odcinki serialu trwają 4 godziny 33 minuty, doliczcie do tego przerwy na reklamy i bez problemu wyjdzie Wam 6 godzin nudy, wersja Kubricka trwała 2 godziny 26 minut, a i tak niektórzy narzekali z powodu długości. Oni do tej wersji nie mają po co podchodzić. Zrozumiałbym jakby w tych 4 godzinach zamknąć niesamowitą akcję i suspens jednak King potraktował ekranizację dosłownie. Niemal 3/4 czasu przeznaczone jest na dialogi. Mamy piętnastominutowe dialogi pomiędzy postaciami co chwilę. Danny'ego ugryzła osa? Dialog. Jack powoli zaczyna wariować? Dialog. Żona Jacka (nigdy jej nie lubiłem, w żadnej wersji) utknęła w windzie? Dialog. I tak toczą przez 4 godziny. Podczas gdy u Kubricka mieliśmy te dwie straszne dziewczynki, windę pełną krwi, teorię o tym, że Kubrick wyreżyserował lądowanie na Księżycu i to:



Podczas gdy u Kinga najstraszniejszym na co było ich stać to facet w taniej masce wilka



Jednak czy jest coś dobrego w tej wersji? Sam Raimi (gość od "Martwego Zła", "Spider Mana" i tych klasycznych horrorów gore) zagrał w jednej scenie, a rola żony Jacka była całkiem znośna w porównaniu do całej reszty. Wszystko inne to śmiech i festiwal żenady.
I to było "Lśnienie" Stephena Kinga. Genialna książka, genialny film, badziewny serial. Jednak żeby nie było Wam smutno zostawiam zdjęcie uśmiechniętego Jacka z Hotelu Overlook z 1923



czwartek, 15 października 2015

"Birdemic" czyli taki gorszy "The Room"


W poprzednim życiu musiałem być cholernie złym człowiekiem. Może zabierałem włóczki małym kotkom albo podpalałem pola biednym rolnikom? Nie wiem, ale teraz odczuwam tego konsekwencję. Konsekwencję w postaci złych filmów. Przeżyłem na trzeźwo "50 Twarzy Greya", przeżyłem "Kamienie na Sz(cz)aniec", ale przy "Birdemic" musiałem znieczulić się trzema dawkami napitku posiadającego ssaka z Białowieży na etykiecie (Nie podam nazwy, bo mi nie płacą). Naprawdę, ten film sprawia, że człowiek ogląda "The Room" jak arcydzieło Finchera albo Tarantino. Nie wiem co brał reżyser ani goście którzy wyłożyli na to kasę, ale powinni ograniczyć dawkę albo oddać się dobrowolnie w ręce najbliższego zakładu psychiatrycznego. Więc pozwólmy się ponieść filmowi nad którym Ed Wood zapłakałby z jego nieporadności. 

Całość rozpoczyna się nader obiecująco, jeśli właśnie wróciliście z lekcji przyrody w czwartej klasie podstawówki. Otóż orły i inne ptactwo zachodniego wybrzeża USA zmutowały i zaczęły atakować ludzi i pustoszyć teren. Pewnie powiecie: "Zaraz, zaraz Panie Kisiel, to prawie jak w "Ptakach" Hitchcocka", więc odpowiadam: Tak! Tylko, że tu nasze skrzydlate maszyny do zabijania wyglądają tak:


Wspaniałe efekty, co? Zastanawiam się czy twórca sam stworzył gify ptaków, czy był aż tak leniwy i znalazł je w internecie. Kolejną ciekawą częścią tego "dzieła" jest broń używana przez głównych bohaterów. Czym walczą bohaterowie "The Walking Dead"? Wszelkimi rodzajami broni palnej, kuszą, maczetą i nożami. Czym siekali zombie w "Zombieland"? Nożycami ogrodowymi, banjo albo metalowym kijem baseballowym. Czym przez hordy gifowego ptactwa przedzierają się ludzie z "Birdemic"? Wieszakami. Tak, wieszakami, machają tymi przyrządami do wieszania odzieży jak dzicy a co najlepsze - to działa! Nie pozostaje mi nic innego tylko pogratulować pomysłowości twórcy.
Jednak może fabuła wynagrodzi techniczną i logiczną biedotę? A gdzie tam! Bohaterowie podróżują bez ładu i składu, postacie są drętwo napisane a aktorzy czynią je jeszcze bardziej drewnianymi od tej pary wycinanek z "50 Twarzy".

Nie ma nic co ratuje ten film. "Birdemic" daleko nawet do kategorii "Tak zły, że aż dobry", to po prostu okropny film, który zdobył niezrozumiałą dla mnie popularność. Cholera, ludzie kupowali go na taką skalę, że powstał nawet sequel... który też ssie, nawet bardziej niż oryginał, bo pojawiają się tam zombie i jaskiniowcy. Od "Birdemic" lepsze są nawet filmidła pokroju "Morderczego Przyjaciela" czy "Pająka Giganta" opisywanego wcześniej.
W skali od 1 do 10 daję mu gifowego ptaka/10.